Historycznie rzecz biorąc, brytyjska kultura polityczna ma awersje do niespodzianek. Stąd też taki, a nie inny uświęcony tradycją i monarchią jej fundament instytucjonalny, który ma gwarantować ewolucję, nie rewolucję. Ale dwa ostatnie lata w brytyjskiej polityce były nietypowe: przyniosły triumfy eurosceptyków z Partii Niepodległości (UKIP), referendum w sprawie członkostwa w Unii, dymisję Davida Camerona, degrengoladę w Partii Pracy. Zapowiada się jednak, że kolejne dwa lata mogą być dla Brytyjczyków przynajmniej równie burzliwe, czyli zupełnie niebrytyjskie.
Pod koniec września na otwarcie konwencji Partii Konserwatywnej w Birmingham jej liderka i premier Wielkiej Brytanii Theresa May ogłosiła, że Londyn rozpocznie negocjacje z Brukselą w sprawie wyjścia z Unii najpóźniej w marcu przyszłego roku. Na mocy art. 50 traktatu lizbońskiego po dwóch latach od rozpoczęcia tych rozmów, jeśli strony nie dojdą do porozumienia, unijne traktaty przestają obowiązywać. Państwo opuszczające wspólnotę zostaje z niczym. Teoretycznie inne państwa Unii mogą jednomyślnie wydłużyć ten termin, ale to mało prawdopodobne. Stąd zaskoczenie – eksperci przewidywali, że Londyn będzie odwlekał rozpoczęcie rozmów, jak długo się da.
Dwa lata to bardzo mało czasu, bo Londyn musi w tym czasie toczyć boje aż na sześciu frontach. Powinien przede wszystkim wynegocjować warunki wyjścia z Unii Europejskiej oraz umowę o współpracy gospodarczej ze wspólnotą, która na nowo ułoży przepływ towarów, usług i kapitału oraz, co będzie najtrudniejsze, pracowników. Ponieważ, jak wszyscy przyznają, podpisanie tak skomplikowanej umowy w ciągu dwóch lat jest niemożliwe (zazwyczaj zabiera to co najmniej sześć lat), konieczne jest dodatkowe porozumienie na ten okres przejściowy.