Artykuł w wersji audio
Podobno nawet Bill Clinton nie może czasem od razu dodzwonić się do żony. Telefon odbiera Huma Abedin. Widoczna na wszystkich zdjęciach obok kandydatki na prezydenta, ale milcząca i tajemnicza jak Sfinks. Niedostępna dla mediów – jak Hillary. Jest jej najbliższą doradczynią i powiernicą, choć oficjalnie pełni funkcję zastępczyni szefa kampanii wyborczej. Jeżeli Clinton zostanie prezydentem, Abedin może kierować jej kancelarią w Białym Domu, czyli zostać jedną z najpotężniejszych osób w państwie.
Należy do grupy najbliższych współpracowników Hillary, uformowanej w latach 90. Personel East Wing, czyli wschodniego skrzydła Białego Domu, gdzie urzędowała pierwsza dama, składał się głównie z kobiet, które żona prezydenta znała z dawniejszych czasów, z kampanii Billa Clintona w Arkansas. Nowe dobrała, kierując się kryterium kompetencji, ale również, albo przede wszystkim, bezwarunkowej lojalności. To panie, dla których Hillary jest bohaterką, bo rozbija szklane sufity blokujące kobietom drogę na szczyt. Grono to nazwano Hillaryland.
20-letnia studentka Uniwersytetu George’a Washingtona Huma Abedin w 1996 r. dostała się na staż w Białym Domu. Przydzielono ją do ekipy Hillary.
Body woman
Kiedy Clinton zdobyła mandat senatora ze stanu Nowy Jork, Abedin pozostała jej asystentką od wszystkiego. W amerykańskim żargonie politycznym nazywaną body woman, osobą odpowiedzialną za strój, makijaż, posiłki, plan dnia i kalendarz spotkań polityka oraz przesiewającą petentów zabiegających o widzenie z szefową. Pani senator mogła zawsze na nią liczyć – świetnie zorganizowana Huma spełniała każde jej życzenie, jakby zgadywała myśli. A najlepiej wywiązywała się z niewdzięcznego obowiązku blokowania do niej dostępu, bo czyniła to tak taktownie, że ważne osoby się nie obrażały. Nie była jednak tylko panią od podawania herbaty. Huma, która z początku chciała być dziennikarką – jak jej idolka Christiane Amanpour z CNN – i chłonęła wiedzę o świecie, stała się doradczynią pani senator w sprawach międzynarodowych, a ściślej w kwestiach Bliskiego Wschodu.
Miała ku temu szczególne kwalifikacje – jest muzułmanką wychowaną w świecie islamu. Urodziła się w Kalamazoo w stanie Michigan, w rodzinie dobrze wykształconych imigrantów z Pakistanu. Kiedy miała dwa lata, rodzice przeprowadzili się z nią do Arabii Saudyjskiej. Skończyła tam szkołę podstawową i średnią i wróciła do USA dopiero w wieku 18 lat. Na studiach w Waszyngtonie należała do zarządu Stowarzyszenia Studentów Muzułmańskich. Po dyplomie, już asystując Hillary, na pół etatu pracowała w „Journal of Muslim Minority Affairs”, piśmie muzułmańskich imigrantów.
Jako asystentka towarzyszyła Hillary w 2008 r. w czasie jej pierwszego podejścia do nominacji prezydenckiej, a kiedy Obama mianował swą rywalkę sekretarzem stanu, 32-letnia Huma została zastępczynią szefa jej personelu.
Wyszukana elegancja Humy – pokazuje się zawsze w makijażu i sukniach zaprojektowanych przez mistrzów mody – sprawia, że powiernica Hillary często gości na łamach magazynów lifestylowych. W 2010 r. „Time” umieścił Abedin na swej liście 40 wschodzących gwiazd amerykańskiej polityki. W Departamencie Stanu Huma otrzymała status „specjalnego pracownika rządu”, SGE, czyli eksperta, który może jednocześnie pracować dla sektora prywatnego. Dorabiała w firmie konsultacyjnej Teneo, założonej przez przyjaciół i partnerów biznesowych Billa Clintona, i w fundacji charytatywnej Clintonów. Dziś musi się z tego tłumaczyć przed komisjami Kongresu.
Agentka muzułmańska
Od startu Hillary w kampanii Huma stała się celem ataków grupy republikańskich członków Kongresu zbliżonych do Tea Party, z kongresmenką Michelle Bachmann na czele, którzy przekonywali opinię, że „druga córka” Clintonów jest agentką Bractwa Muzułmańskiego. Dowód na to jest nieco skomplikowany. Otóż ojciec Humy założył w Arabii Saudyjskiej instytut poświęcony problemom mniejszości muzułmańskich na świecie, korzystając z poparcia Abdulli Omara Nasseefa, rektora miejscowego uniwersytetu. Nasseef jest sekretarzem generalnym Światowej Ligi Muzułmańskiej, organizacji finansowanej przez rząd saudyjski, która propaguje wahabizm – obowiązującą w tym kraju fundamentalistyczną wersję islamu. Chociaż Liga potępia przemoc i głosi dialog z innymi kulturami, rząd amerykański zainteresował się nią, badając zagrożenia terrorystyczne. A z kolei matka Humy, socjolożka na saudyjskim uniwersytecie, wyrażała podobno poparcie dla prawa szariatu.
„Podobno” to słowo najlepiej streszczające wartość oskarżeń Abedin. Nie znaleziono dowodów, by Huma kiedykolwiek wyrażała sympatię dla muzułmańskiego fundamentalizmu. Państwo Islamskie umieściło ją na liście zasługujących na śmierć umiarkowanych muzułmanów, którzy są w istocie „apostatami wprowadzającymi w życie prawa niewiernych”. Trudno też uznać, by radykalnym islamistom podobało się, kogo Huma wybrała na męża. W 2010 r. wyszła za nowojorskiego kongresmena żydowskiego pochodzenia Anthony Weinera.
Na ślubie byli Clintonowie i to wtedy Hillary przyznała, że uważa Humę, obok Chelsea, za swoją drugą córkę. Weiner uchodził za wschodzącą gwiazdę w Partii Demokratycznej. Okazało się jednak, że ma dziwną skłonność do wysyłania kobietom swoich zdjęć, na których eksponował nagi tors i inne detale męskiej urody. Kiedy wyszło to na jaw i kongresmen stał się tematem szyderstw tabloidów, Huma mu wybaczyła. Jesteśmy normalną rodziną – przekonywała przyjaciół. Mieli już wtedy małe dziecko. Gdy Weiner wystartował w wyborach na burmistrza Nowego Jorku, pomagała mu w kampanii. Ale kolejna młoda dama zgłosiła się jako adresatka wysyłanych ze smartfona obnażonych fotografii kongresmena, co przyczyniło się do jego klęski w wyborach. Huma wybaczyła mu po raz drugi, tym razem narażając się na komentarze, że „władza jest dla niej ważniejsza niż godność”. Zupełnie jak dla jej szefowej, która nie rozwodzi się z mężem mimo jego zdrad.
Zdawało się, że w małżeństwie Abedin jakoś się ułoży, jej bezrobotny mąż opiekował się dzieckiem. W sierpniu jednak brukowce opublikowały selfie półnagiego kongresmena-ekshibicjonisty, które wysłał do następnej kobiety, mając w dodatku obok siebie śpiącego, kilkuletniego syna. Miarka się przebrała. Tym bardziej że sprawę Weinera zaczął wykorzystywać Donald Trump do ataków na „oszukańczą” Hillary Clinton. Kilka dni później Huma ogłosiła, że wraz z mężem zdecydowali się na separację, i poprosiła o „uszanowanie jej prywatności”.
W świecie tweetów i fejsów
Media nie dadzą Abedin spokoju, drążąc sprawę używania przez Hillary prywatnego serwera do służbowej korespondencji w Departamencie Stanu. Jako przedstawicielka młodego skomputeryzowanego pokolenia Abedin pomagała starszej o 28 lat szefowej w poruszaniu się po świecie smartfonów, tweetów i fejsów. W śledztwie w sprawie maili Clinton prowadzonym przez FBI Huma powiedziała, że nie wiedziała o korzystaniu przez nią z prywatnego serwera; dowiedziała się o tym już po odejściu z pracy w departamencie. Przeczą temu jej wcześniejsze, złożone pod przysięgą, zeznania w ramach cywilnego pozwu wniesionego w sprawie maili przez konserwatywną organizację Judicial Watch. Powiedziała tam, że Clinton używała prywatnego serwera, aby jej osobista korespondencja nie dostała się w ręce Kongresu. Ale przeciwnicy kandydatki demokratów sugerują, że Hillary wybrała ten sposób komunikacji, by ukryć coś innego – związki resortu z fundacją charytatywną Clintonów, której działalność stała się kolejnym pretekstem do atakowania Hillary jako uosobienia politycznej korupcji.
Hojne datki wpłacane na konto fundacji przez prywatne osoby i korporacje oraz rządy obcych państw były często – zdaniem oskarżycieli Hillary – formą łapówki za dostęp do sekretarz stanu, a może i przyszłej prezydent USA. Autokratycznym reżimom krajów arabskich zależało na przymykaniu przez Waszyngton oczu na łamanie praw człowieka, prywatnym darczyńcom – na profitach biznesowych albo załatwieniu drobnych spraw, jak wiza dla znajomego. Nie udowodniono, by doszło do quid pro quo, bezpośredniego wpłynięcia donatorów na politykę Clinton. Ale samo przyjmowanie datków przez fundację firmowaną przez byłego prezydenta męża szefowej dyplomacji było naruszeniem umowy, jaką Departament Stanu zawarł z Białym Domem, żeby nie stwarzać sytuacji konfliktu interesów i działać transparentnie – bo trefnych donatorów nie ujawniano.
Jako zastępczyni szefa kancelarii Hillary Huma Abedin była kluczowym ogniwem sieci kontaktów między resortem a fundacją, gdzie dorabiała jako płatny konsultant. Razem z szefową kancelarii Sheryll Mills pośredniczyły między dyplomatami a sponsorami fundacji. W mailach ujawnionych w toku śledztwa FBI znalazł się np. zapis korespondencji między Humą a działaczem fundacji i przyjacielem Billa Clintona Douglasem Bandem. Nalega w niej, by załatwiła spotkanie z ambasadorem USA w Libanie libańsko-nigeryjskiemu miliarderowi Gilbertowi Chagoury’emu, który wpłacił na konto fundacji kilka milionów dolarów. Ponieważ Chagoury miał powiązania z szemranymi postaciami w Libanie i Nigerii, Waszyngton odmówił mu wizy. Huma ułatwiła mu kontakt z ambasadorem, ale do spotkania ostatecznie nie doszło.
Epizod ten, rozdmuchany przez prawicę i obóz Trumpa jak wiele innych tego rodzaju. Miały potwierdzać tezę, że fundacja Clintonów, która pomaga w walce z biedą, AIDS i innymi plagami na świecie, to głównie narzędzie budowania przez nich politycznej potęgi i osobistego bogactwa. Dlaczego zarzuty te wciąż trafiają do milionów Amerykanów, o czym świadczy przekonanie ponad 60 proc. spośród nich, że Hillary jest niegodna zaufania? Bo kandydatka demokratów od ponad roku nie potrafi rozliczyć się przed opinią ze swoich błędów, odmawia odpowiedzi na pytania albo odpowiada wykrętnie.
Powtarza się tu historia ze skandalami i pseudoskandalami z czasów prezydentury Billa Clintona, jak Whitewater czy Travelgate, kiedy Hillary ze swoją armią prawników blokowała mediom dostęp do dokumentów i szła w zaparte. Aż trzeba było się do czegoś przyznać, gdy nie było już innego wyjścia. W ten sposób afery, raczej niewinne albo żadne, urastały do ogromnych rozmiarów.
W podobnym stylu działa cały, lojalny wobec kandydatki Hillaryland, Huma Abedin jest dzisiaj jednym z jego filarów. Współpracownicy i współpracowniczki Clinton milczą i nie udzielają wywiadów. Jak twierdzą wtajemniczeni, wszyscy mówią jej to, co chce usłyszeć. Nikt nie odważa się jej krytykować. Tak tworzy się błędne koło. Defensywna postawa wobec opinii publicznej powoduje, że w kampanii prezydenckiej Hillary górę biorą eksponowane przez media jej potknięcia i próby ich ukrycia zamiast tego, co kandydatka ma do powiedzenia o sprawach kraju i świata.
Ma szczęście, że jej rywal wygaduje głupstwa i jest tak samo jak ona niepopularny.
Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
***
Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.