Tuzin zabitych i kilkudziesięciu rannych – to efekt zamachu bombowego podczas wizyty prezydenta Filipin Rodriga Duterte w jego rodzinnym Davao. To największe miasto na wyspie Mindanao. Od lat 70. część mieszkającej tam muzułmańskiej ludności walczy zbrojnie o niepodległość regionu, a do ostatniego ataku już przyznała się Abu Sayyaf, najmniejsza i najbardziej radykalna z lokalnych grup partyzanckich, sprzymierzona z Państwem Islamskim. Duterte, który był burmistrzem Davao przez 22 lata, tuż po wybuchach ogłosił, że rozważy „rządzenie krajem za pomocą mundurowych”.
Kontrowersyjny polityk raczej nie rzuca słów na wiatr, bo od kiedy pod koniec czerwca został prezydentem całego kraju, za jego cichym przyzwoleniem policja dokonała już 2 tys. de facto ulicznych egzekucji na domniemanych bandytach. Duterte odmówił spotkania się w tej sprawie z sekretarzem generalnym ONZ i zagroził wyjściem swojego państwa z szeregów tej organizacji, gdyby próbowano ograniczać jego kampanię przeciw handlarzom narkotyków. Choć jeszcze w zeszłym tygodniu sam mógł poczuć, jak to jest, gdy z kolei spotkania z nim odmówił Barack Obama, wcześniej publicznie nazwany „sukinsynem” przez prezydenta Filipin. Ostatecznie obaj panowie widzieli się przez kilka minut, bo Duterte się zreflektował i postanowił w tej sytuacji przeprosić.