Podczas tournée po pobrexitowej Europie kanclerz Angela Merkel przystanęła na chwilę w Warszawie, by porozmawiać z przywódcami Grupy Wyszehradzkiej o przyszłości UE. Spotkanie do miłych nie należało, ale wśród licznych spotkań pani kanclerz w ubiegłym tygodniu miało szczególną wagę. Państwa naszego regionu są w Niemczech, zwłaszcza od ubiegłorocznych wyborów w Polsce, obserwowane z pogłębiającą się nieufnością. I to nie tylko z powodu uprawianej przez ich przywódców ostrej krytyki Merkel w sprawie uchodźców. Nasza postawa uchodzi w Berlinie za potencjalną przeszkodę również w realizacji najważniejszej dzisiaj misji Merkel, jaką jest zabezpieczenie europejskiego status quo, czyli uchronienie Unii Europejskiej przed dezintegracją.
Pytanie, jakiej UE chce Merkel, jeszcze nigdy nie było tak palące. Unia musi się zmienić, zreformować, wrócić do źródeł, uciec do przodu, zbliżyć do obywateli, oddać miejsce państwom narodowym – od udających recepty na wszystko sloganów puchną w ostatnich tygodniach uszy. Ale tak naprawdę wszyscy czekają na sygnał z Berlina. Instytucje unijne wydają się osłabione, przewodnicząca akurat UE Słowacja – pozbawiona autorytetu, więc – po raz kolejny – wszyscy spoglądają na Merkel.
Cykl spotkań z przywódcami europejskimi kanclerz Niemiec rozpoczęła od rozmów z premierem Włoch Matteo Renzim i prezydentem Francji François Hollande’em na wysepce Ventotene, tyleż malowniczej, co spowitej legendą. To tam w 1941 r. więziony przez reżim Mussoliniego Altiero Spinelli sformułował odważny manifest na rzecz przezwyciężenia państw narodowych i budowy federacji europejskiej.