Od 22 lat, czyli od końca apartheidu, wyniki wyborów w RPA były łatwe do przewidzenia, niezmiennie i z ogromną przewagą wygrywał je Afrykański Kongres Narodowy. Ponad wiek skutecznej walki o równouprawnienie czarnoskórej większości dawały Kongresowi regularne, osiągane bez fałszerstw i niskich chwytów, zwycięstwa z wynikami powyżej 60 proc. Tymczasem 3 sierpnia w wyborach lokalnych partia zebrała jedynie 54 proc. głosów. W innych prawdziwych demokracjach byłby to wynik fantastyczny, ale dla obozu dziedziców Nelsona Mandeli taki marny rezultat jest upokorzeniem, przekroczeniem psychologicznej bariery i ciosem zwiastującym nokaut w którejś z następnych wyborczych rund.
Kongres zaliczył wstydliwe porażki w kluczowych miastach. W Johannesburgu, stolicy finansowej, wygrał co prawda z przewagą 6 pkt proc., jednak nie osiągnął większości i został zmuszony do poszukiwania koalicjantów. W okręgu metropolitarnym Nelson Mandela Bay dostał tylko 40 proc. Podobnie marnie wypadł w stołecznej Pretorii. W praktyce wyniki oznaczają, że Kongres utracił wpływ na codzienne życie 14 mln obywateli i decyzje o przeznaczeniu rocznego budżetu wartego ponad 40 mld zł (a RPA jest krajem sporo biedniejszym od Polski). I jak zgryźliwie zauważyli południowoafrykańscy komentatorzy, prezydent Jacob Zuma, lider Kongresu, będzie pracował, mieszkał i wypoczywał na terenach zarządzanych przez lokalne władze wywodzące się z ugrupowań opozycyjnych.
Wybory są przełomowe, bo obywatele zerwali z głosowaniem według podziałów rasowych. W RPA po wzięciu rozbratu z apartheidem wajcha segregacji została przestawiona w drugą stronę, przyznawano punkty grupom wcześniej dyskryminowanym, więc kwestia pochodzenia i koloru skóry nadal pozostaje w wielu dziedzinach rozstrzygająca.