Niemy środek islamu
Muzułmanie odcinają się od terroryzmu. Ale nikt nie chce ich słuchać
Z ponad stu ofiar islamskiego ekstremizmu w Europie w ostatnim półroczu jedna śmierć szokuje wyjątkowo. Pod koniec lipca w malutkim Saint-Étienne-du-Rouvray w Normandii dwóch 19-latków zafascynowanych tzw. Państwem Islamskim (PI) wtargnęło na poranną mszę i podcięło gardło celebrującemu ją staruszkowi, ojcu Jacques’owi Hamelowi. Zabójstwo zbulwersowało środowiska muzułmańskie tym bardziej, że Hamel angażował się w dialog międzyreligijny i współpracował z lokalnym imamem.
Francuscy muzułmanie ostentacyjnie modlili się u boku katolików i Żydów na nabożeństwie żałobnym ku czci Hamela, a główne organizacje islamu we Francji wydrukowały emocjonalne oświadczenie w „Journal du Dimanche”: „My, muzułmanie, milczeliśmy, bo nauczyliśmy się, że we Francji religia jest sprawą prywatną. Ale teraz musimy mówić, ponieważ islam stał się kwestią debaty publicznej, a obecna sytuacja jest nie do zniesienia. (…) My, Francuzi i muzułmanie, jesteśmy gotowi, by wziąć odpowiedzialność”.
Postulują zinstytucjonalizowanie finansowania meczetów, edukacji i wynagrodzenia imamów. Zapowiadają kampanię przeciw radykalnemu islamizmowi i odrobienie lekcji z antropologii, historii i teologii, by umożliwić życie francuskim muzułmanom w państwie laickim. Widzą, że potępianie kolejnych zamachów przez wszystkie większe organizacje muzułmańskie w Europie, antyekstremistyczne kampanie społeczne, jak brytyjska „Nie w moim imieniu”, oddawanie krwi, jak po zamachu na lotnisko Zaventem w Brukseli, hołd dla ofiar w Paryżu złożony przez niemieckich muzułmanów ręka w rękę z Angelą Merkel, wszystko to już nie-muzułmanom nie wystarcza.
Islam traci reputację normalnej religii, rośnie podejrzliwość wobec muzułmanów zwykłych, z nurtu wasatiyya, czyli z islamu środka, do którego należy ponad 90 proc. z 1,5 mld wszystkich wyznawców islamu na świecie.
– Serce mi staje, gdy słyszę o kolejnym zamachu w Europie. Modlę się, żeby zamachowiec nie był muzułmaninem. Dziękuję Bogu, jeśli to ktoś inny – wyznaje Amal Muchtar, głęboko wierząca politolożka egipska. Amal nie chodzi tylko o wizerunek islamu dla samego wizerunku. Młodzi muzułmanie, tacy jak ona, wiedzą, że te zamachy przełożą się na stosunek Europejczyków do nich samych, a większość młodych marzy o emigracji do Europy albo, jak Amal, często do Europy podróżuje. Boją się też o życie. – My żyjemy z dżihadem od pół wieku, cokolwiek dzieje się u was, albo już się u nas stało, albo stanie się za chwilę – dodaje Amal.
Podwójny strach
Na Bliskim Wschodzie lekcje kontroli nad religią, o których piszą francuscy liderzy islamu, już zostały odrobione. Tamtejsi muzułmanie znają terroryzm lepiej niż Europejczycy. Od lat 70. zbrojny dżihad zabił kilkadziesiąt tysięcy wyznawców islamu m.in. w Egipcie, Algierii, Pakistanie, Afganistanie, Iraku, Syrii, Palestynie, Nigerii, Somalii. W ubiegłym roku liczba ofiar terroryzmu w świecie muzułmańskim ponad 10-krotnie przewyższyła tę w Europie. Muzułmanie boją się więc podwójnie: o swoje życie u siebie i o reputację za granicą.
W sondażu Pew Research Center przeważająca większość muzułmanów ma oczywiście negatywny stosunek do PI, w tym wszyscy badani w Libanie, 94 proc. Jordańczyków, 84 proc. Palestyńczyków, 79 proc. Indonezyjczyków (największy kraj muzułmański) i 73 proc. Turków. Nic w tym dziwnego: czy trzeba udowadniać, że się nie lubi morderców? A jednak podobne badania wykonuje się ciągle.
Na stronie internetowej Dar al-Ifta, głównej muzułmańskiej instytucji służącej poradą religijną wyznawcom islamu na całym świecie, wzrok przykuwa krwawa grafika odnośnika z napisem „Proszę, nie zabijaj ludzi w imię mojej religii”. Po kliknięciu anonimowy Amerykanin prosi o fatwę (decyzję religijną), jak najlepiej przekonywać współwyznawców, że islam nie pozwala na zabijanie ludzi. Islamski uczony, opierając się na Koranie, odpowiada, że muzułmanie mają świecić wzorem tolerancji i współżycia, że nie wolno im odpowiedzieć przemocą nawet na obrazę ze strony innowierców, a atak na drugiego człowieka jest w islamie niedopuszczalny.
Podobne kampanie instytucji muzułmańskich mnożą się. Najwyższy urzędnik religijny islamu Szejk Ahmad at-Tajjeb, rektor Al-Azhar, instytucji à la muzułmański Watykan, w maju złożył kwiaty pod paryskim Bataclanem, gdzie dżihadyści zabili 90 osób. Wcześniej przyjął go papież Franciszek słowami: „to spotkanie jest przesłaniem”, a Tajjeb poprosił „Zachód, by nie mylił dewiantów z muzułmanami”. Wielki mufti Egiptu Szawki Alam w ostatnim miesiącu wydał cztery oświadczenia potępiające zamachy terrorystyczne w Orlando, Nicei, atak w pociągu w Wuerzburgu i w Monachium.
Przedstawiciele Dar al-Ifta jeżdżą na spotkania koalicji przeciw PI do USA, wygłaszają odczyty przeciw ekstremizmowi w Niemczech, czasem piszą teksty dla zachodniej prasy. Główne dzienniki egipskie raz w tygodniu dodają wkładkę religijną, w której przewodnicy duchowi dyskutują na tematy związane z radykalizmem islamskim, takie jak uznanie kogoś za niewiernego, podjęcie zbrojnego dżihadu, stosunek do innowierców. Sam wielki mufti zobowiązał się do publikowania raz w tygodniu tekstów demaskujących wątłość religijnych proklamacji dżihadystów. Wydają oficjalne fatwy zakazujące dołączać do PI, publicznie powtarzają, że dżihadyści dążą do zniszczenia systemów politycznych i zwichrowania obrazu islamu na świecie.
Religia poza kontrolą
Państwa takie jak Egipt, Algieria, Arabia Saudyjska od pół wieku robią wszystko, by religię kontrolować. Zezwalają na kazania tylko imamom absolwentom Azharu albo licencjonowanym chutaba (nieuczonym w tekstach religijnych, ale mogącym wygłaszać kazania). Z góry nakazują temat piątkowego kazania: już w środę wiadomo, co w piątek w 80 tys. meczetów w Egipcie usłyszą wierni. Wprowadzono też obwoźne centra służące religijną poradą, by dotrzeć na wieś.
Państwo przymyka jednak oko na radykałów niestosujących przemocy, czyli salafitów. Żyją oni w innej epoce, jak chasydzi w Izraelu czy amisze w USA: kobiety chodzą w burkach, mężczyźni zapuszczają brody. Salafici mają swoje meczety, szpitale, szkoły, podpisuje się z nimi ugody, by nie jątrzyli w sprawach politycznych, ale też dla świętego spokoju zezwala im się na tworzenie państwa w państwie. Enklawy poza kontrolą oficjalnych instytucji religii socjolog Robert Towler i orientalista Maxime Rodinson nazwali religią ludową: niekontrolowalną i zawsze obecną.
Antyekstremistyczne kampanie islamu oficjalnego toczą dwie główne choroby: brak wiarygodności instytucji, które je prowadzą, oraz niski poziom wykształcenia ogólnego i zdolności interpersonalnych ulemów, czyli uczonych w piśmie.
W Egipcie najlepsi liberalni dziennikarze Ibrahim Issa i Jussef al-Hussejni oskarżyli Al-Azhar o promowanie zapóźnienia intelektualnego i rygoryzmu. Oskarżenie to o tyle poważne, że Azhar ma filie w każdym większym kraju muzułmańskim, a sam kształci 400 tys. przyszłych imamów. Dziennikarze przekonywali, że szejk Tajjeb może krytykować ekstremizm, ile tylko chce, a i tak absolwenci Azharu trafiają do dżihadu – są na przykład w szeregach Boko Haram. Azhar uczy średniowiecznych tekstów, ignoruje nauki ścisłe, uczniowie często nie trzymają nawet średniego poziomu intelektualnego. Pewien saudyjski „uczony” wmawiał ostatnio studentom, że Słońce kręci się wokół Ziemi.
Rzecznik Azharu Ahmad Zarea przyznał, że uniwersytet uczy także o skrajnych nurtach w islamie. Poprzedni rektor, liberalniejszy, Mohamed Sajed Tantawi wprowadził jako główną lekturę obowiązkową swój tekst „Jurysprudencja i jej podstawy”, w którym przemoc jednoznacznie odrzucił. Ale tuż po objęciu urzędu obecny rektor książkę z listy lektur usunął i wprowadził ponownie treści radykalne, prawdopodobnie pod wpływem Arabii Saudyjskiej. Arabia płaci, Arabia wymaga. Jak w Europie, tak i na Bliskim Wschodzie często chodzi o to, kto na instytucje religijne daje pieniądze.
Nigdy nie uda się islamu kontrolować odgórnie, tak jak nie da się zresztą kontrolować żadnej religii. Doktrynalną cechą islamu, w przeciwieństwie do chrześcijaństwa, jest brak centralnego ośrodka władzy i wykładni pisma. Szejk Tajjeb tylko przez milenijną tradycję istnienia instytucji, którą zarządza, cieszy się jakimkolwiek autorytetem. Nie wynika on z obowiązku wiernych, jak to jest w przypadku posłuszeństwa katolików wobec papieża. To muzułmanie swoim życiem decydują, jaki jest islam. Nie ma przymusu słuchania kogokolwiek, tylko trzeba czytać teksty. Ta wolność daje pole do popisu dowolnym interpretacjom pisma, także ekstremistycznym, ale i z drugiej strony daje pole manewru muzułmanom całkiem liberalnym, tym, którzy chcą dostosować religię do demokratycznego systemu politycznego, do sposobu życia swoich sąsiadów czy do stosunków w pracy.
Polityka potrzebuje wrogów
Terror piętnują dosłownie wszyscy ważniejsi przywódcy w świecie muzułmańskim: polityczni i religijni liderzy każdego państwa muzułmańskiego od Maroka po Indonezję, a także islamiści, czyli ludzie łączący porządki polityczny i religijny, jak Bractwo Muzułmańskie czy partia an-Nahda w Tunezji. Raszid al-Ghannuszi, czołowy umiarkowany islamista tunezyjski, nazywa zamachy „haniebnymi zbrodniami” i wzywa do jedności, kreuje się zresztą na muzułmańską wersję chrześcijańskiego demokraty, oddanego wartościom religijnym i sprawiedliwości społecznej: „Nie jesteśmy tylko partią polityczną, ale też szkołą w islamie, która uczy wolności i praw człowieka. Fundamentaliści i terroryści nas za to nienawidzą”.
Inni, podobni do Ghannusziego popularni przywódcy muzułmańscy – Fethullah Gülen z Turcji (obecnie w USA), Ali Chamenei w Iranie, a nawet salafici jak szejk Jusuf al-Qaradawi z Kataru – też odrzucają terror. Podobnie uważa europejska klasa myślicieli na Zachodzie, w tym czołowy jej przedstawiciel Tariq Ramadan. W wywiadzie dla „Znaku” Ramadan twierdzi, że islam więcej z chrześcijaństwem łączy, niż dzieli. Wspólne wartości to wolność, odpowiedzialność, poszanowanie wiedzy i sprawiedliwości oraz godność. „Nie należy nikogo namawiać do zmiany przekonań i religii, ale trzeba zrozumieć, że właściwe poznanie innego człowieka jest doskonałym punktem wyjścia do własnej ewolucji duchowej, indywidualnej i społecznej”.
– Religie nigdy nie są w konflikcie, tylko polityka potrzebuje wrogów. Nie znajdziesz u nas żadnego ulema ani polityka pochwalającego przemoc, ale potępienie terroru Państwa Islamskiego bez potępienia terroru państwowego po prostu jest niewiarygodne – mówi prof. Heba Rauf Azzat z Uniwersytetu Kairskiego.
Rzeczywiście, wielki mufti Arabii Saudyjskiej Abdulaziz al-Szejk – czyli spadkobierca skrajnie konserwatywnej ideologii Muhammada ibn al-Wahhaba, który własnoręcznie ukamienował kobietę, też potępia terror, ale tylko ten stosowany wobec państwa saudyjskiego. Terror państwowy zaś usprawiedliwia.
W Arabii Saudyjskiej za apostazję grozi kara śmierci, a za handel narkotykami publicznie ścina się głowy. Wobec tego pokojowe słowa saudyjskiego ministra spraw zagranicznych Adela al-Dżubejra brzmią jak żart, mimo że są prawdziwe: „Koran mówi, ty masz swoją wiarę, a ja mam swoją, możesz praktykować swoją religię, a ja mogę swoją – czy istnieje lepszy przykład tolerancji? Jeśli islam jest nietolerancyjny, to czy zachowałby pisma Sokratesa i Arystotelesa i przekazał je Zachodowi?”.
– Każda antyekstremistyczna inicjatywa bez wskazania na źródła przemocy i potępienia brutalnych władz państwowych tylko nadweręża autorytet instytucji religijnych – potwierdza prof. Azzat.
Od schadenfreude do żalu
Reakcja muzułmanów na terror na Zachodzie ewoluuje od co najmniej dekady. Zaczęło się od cichego przyzwolenia, schadenfreude z zamachów na World Trade Center w 2001 r. Sadik Dżalal al-Azm, filozof syryjski, kantysta, który wsiąkł w zachodnią kulturę umysłową, ale nie zapomniał o arabskich korzeniach, ze wstydem opowiadał o swoich uczuciach po 11 września. W głębi serca czuł radość, że ktoś wreszcie bezkarnym Amerykanom przyłożył: „Wówczas wiedziałem, że miliony, miliony ludzi czują to samo w świecie arabskim i poza nim”.
Nienawiść za popieranie Izraela i za krzywdę palestyńską, podjudzana przez lokalne władze w państwach arabskich, potem zwielokrotniona interwencją w Iraku, zbierała swoje żniwo. Muzułmanie nie czuli żadnej odpowiedzialności za zamachy Al-Kaidy. Mnożyły się teorie konspiracji, że 11 września to izraelski spisek. Panowało przekonanie, że Zachód, szczególnie USA, sam jest sobie winien, bo wspierał Osamę bin Ladena w Afganistanie. By zrzucić z siebie odpowiedzialność, władze polityczne państw arabskich ciągle sięgają po magiczny element „obcej siły”, a niektóre ich teorie przekraczają granice absurdu. Saudyjski wielki mufti ostatnio nazwał PI „częścią izraelskiej armii”.
Pojawienie się Państwa Islamskiego, wojna w Syrii, Jemenie, Iraku, coraz częstsze zamachy – wszystko to wyeliminowało schadenfreude. – Większość tego już nie czuje. Ludziom jest coraz bardziej przykro, dzielą się newsami o zamachach w Europie w tonie żałobnym. Ale też nie widzimy, żeby Europejczycy tak bardzo żałowali naszych ofiar terroryzmu – mówi Heba.
Europa to nie Ameryka, więc stosunek do niej też jest inny. Podręczniki arabskie uczą o krzywdzie z rąk kolonialistów, ale dzisiejsza rzeczywistość skłania raczej do podziwu wobec Europy. – Panuje u nas schizofrenia na temat europejski. Pamiętam wpisy znajomych o tym, że Francuzi to niewierni najeźdźcy, po czym dowiaduję się, że ci sami ludzie złożyli wnioski imigracyjne do Europy – potwierdza Amal.
Normalność bez głosu
Mimo tragicznych w skutkach zamachów pojawia się nadzieja na większą aktywność organizacji muzułmanów europejskich i, z drugiej strony, ludzi takich jak ojciec Hamel i papież Franciszek. Mogą razem wykonać pracę do tej pory niepodjętą: poznania się, ostentacyjnej współpracy, spopularyzowania tekstów modernistów muzułmańskich, jak Muhammad Abduh czy Taha Husajn, odesłania kaznodziejów przysłanych albo opłacanych przez radykałów z Zatoki.
W Europie muzułmanie mają możliwość skonfrontować dogmaty z życiem w demokracji i robią to na co dzień. Ich współwyznawcy na Bliskim Wschodzie takich możliwości nie mają. W demokracji niezadowoleni obywatele wychodzą demonstrować, także przeciw swoim władzom. W Syrii, Egipcie, Algierii, Arabii Saudyjskiej tego zrobić nie mogą, nawet w sprawie swoich własnych pensji.
Nie ma barometru opinii grup religijnych liczących miliardy ludzi, jak muzułmanie czy chrześcijanie. Różnorodność takich mas jest zbyt duża. A jednak oczekiwania, że muzułmanie udowodnią, że nie są wielbłądami i gremialnie odrzucają zło, rosną. Amal to martwi: – Co my możemy zrobić? Czy media w Europie wydrukują mój tekst o tym, że jestem normalna? Znacie nazwiska zwyrodnialców, piszą o nich wszystkie media, a kto zna mnie?
W sukurs bezgłośnym muzułmanom, jak Amal, przychodzi papież Franciszek, jakby wiedział, że akurat jego głos Europa usłyszy: „Gdybym miał mówić o przemocy islamskiej, musiałbym też mówić o przemocy katolickiej. Nie jest słuszne identyfikowanie islamu z przemocą”.
***
Autorka jest analityczką Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.