Gdyby rozpisać ankietę wśród specjalistów, w pierwszej trójce zapalnych regionów wskazaliby Morze Południowochińskie. Nie ma tygodnia, by z wód między Chinami, Wietnamem, Malezją i Filipinami nie docierały niepokojące wiadomości o coraz bardziej plączącej się sytuacji w tym kluczowym węźle globalnej żeglugi, przez który przepływa jedna trzecia towarów wożona statkami. Źródłem niepokoju są Chiny, które uznają niemal całe morze za swoje. Twierdzą, że władały nim już w starożytności, więc i obecnie mają prawo do wysp położonych nawet 1,5 tys. km od własnych brzegów. Ostatnio Chińczycy, przy bezradności wystraszonych sąsiadów i mimo protestów m.in. USA, w ekspresowym tempie budują na spornych archipelagach łańcuch baz wojskowych, które pozwolą im kontrolować całą okolicę.
Chińskie opowieści, po wniosku Filipin i trzech latach namysłu, właśnie zweryfikował Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze, powołany do rozstrzygania sporów między państwami. Hascy arbitrzy w druzgocącym dla Pekinu orzeczeniu uznali tak wielkie roszczenia za bezpodstawne. Stwierdzają m.in., że swymi budowami Chińczycy naruszają filipińską wyłączną strefę ekonomiczną. Orzeczenie jest wiążące tylko w teorii, bo trybunał nie ma narzędzi, by wymusić jego realizację. Nie może też określić, do kogo powinny należeć poszczególne niezamieszkane piaszczyste atole i ledwo wystające ponad wodę skały oraz otaczające je morze. Chiny nie brały udziału w arbitrażu, oficjalnie na niego gwiżdżą, orzeczenia nie będą drukować.
Zasada trzeciego pe
Pod dnem Morza Południowochińskiego mają czekać na odkrycie ogromne złoża surowców mineralnych, dlatego Chinom, którym los ich poskąpił, tak na tym morzu ma zależeć.