Dla wielu liberalnych Turków Recep Tayyip Erdoğan to wielkie rozczarowanie. Kiedyś głosowali na niego, bo obiecał, że rozmontuje stary autorytarny system. Zrobił to, ale szybko zastąpił go swoim własnym. Zapowiedział zbliżenie Turcji do Europy, a dziś Turcja pierwszy raz od upadku Imperium Osmańskiego politycznie i strategicznie jest bardziej częścią Bliskiego Wschodu niż Europy. Miał w końcu zlikwidować patronat tureckiej armii nad polityką. I właśnie to robi, ale z rozmachem godnym polowania na czarownice.
Sześć tysięcy aresztowanych żołnierzy, tysiące policjantów, prokuratorów i sędziów. Czystka w ministerstwie edukacji, wszyscy dziekani w kraju „poproszeni” o rezygnację. Cofnięte urlopy, zatrzymane paszporty urzędników. Liberałowie, konserwatyści, Kurdowie – w sumie ponad 60 tys. ludzi zapłaciło już mniejszą lub większą cenę za nieudany pucz wojskowy z 15 lipca. I doprawdy trudno odnaleźć tu jakiś klucz dystrybucji represji.
Od zeszłego tygodnia w Turcji obowiązuje stan wyjątkowy, co oznacza, że przez najbliższe trzy miesiące rada ministrów może rządzić za pomocą dekretów. Co prawda tzw. ustawy rządowe mogą być zablokowane przez parlament, ale tam bezwzględną większość ma erdoğanowska Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Niemal jednocześnie Turcja zawiesiła też obowiązywanie na jej terytorium części Europejskiej Konwencji Praw Człowieka (podobnie zresztą uczyniła Francja po zamachach w Paryżu), co ma prawdopodobnie związek z planem rychłego przywrócenia w Turcji kary śmierci.
Dalsza kumulacja władzy
Trudno uniknąć wrażenia, że nie chodzi tu tylko o przywrócenie porządku.