Rozwiane nadzieje liberałów. Miało to wyglądać inaczej. W marzeniach wielu zachodnich liberałów, zwłaszcza tych popierających jej wejście do UE, Turcja pod egidą Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) miała być wzorem dla sąsiadującego z nią świata arabskiego, łącznikiem Zachodu z Bliskim Wschodem, i przykładem udanego małżeństwa demokracji ze zreformowanym islamem. Dzisiejsza Turcja owego kraju nie przypomina. Daleko jej do skonfliktowanych sąsiadów, tym bardziej do Iranu, do którego porównują ją niektórzy krytycy, ale równie daleko, o wiele dalej niż jeszcze kilka lat temu, jest jej do norm europejskich.
Głębokie korzenie. AKP zrodziła się na gruzach Refah, Partii Dobrobytu, założonej przez Necmettina Erbakana. Był 1997 r. Turcją rządziła koalicja. Przy sterach władzy stał Erbakan, pierwszy turecki premier od powstania laickiej republiki otwarcie legitymujący się jako islamista. Chciał zabronić sprzedaży alkoholu w restauracjach. Śniło mu się islamskie NATO z Turcją na czele. Poleciał z wizytą do Muammara Kadafiego, by przekonać go do swojej wizji Bliskiego Wschodu. Ten potraktował go z buta, potępiając Turcję za jej sojusz z Izraelem, Ameryką i NATO, a na deser wezwał ją do uznania niepodległego Kurdystanu. Większość laickiego establishmentu, z armią na czele, była zbulwersowana. 28 lutego 1997 r. generałowie przedstawili Erbakanowi ultimatum. Parę miesięcy później zmusili go do dymisji. Establishment przyklasnął. Biurokraci, dziennikarze, naukowcy podejrzani o powinowactwo z islamistami byli piętnowani, wyrzucani z pracy. Nowy rząd zamykał szkoły kształcące islamskie duchowieństwo. Nauczyciele podwoili wysiłki, by wpoić młodym Turkom miłość do ojca narodu, twórcy republiki, Atatürka.
Partia Refah, oderwana od władzy i zdelegalizowana, rozpadła się. Do więzienia (na cztery miesiące) trafiła jedna ze wschodzących gwiazd partii, buńczuczny, charyzmatyczny mer Stambułu Recep Tayyip Erdoğan. Jego występkiem było odczytanie wiersza. „Meczety są naszymi koszarami, minarety naszymi bagnetami, kopuły naszymi hełmami” – deklamował podczas wiecu.
„Bez odniesienia do procesu 28 lutego nie da się zrozumieć polityki tureckiej” – pisze Ümit Cizre, uznana turecka politolożka. Nie da się też zrozumieć Erdoğana.
U władzy. Po wyjściu na wolność młody, bo jeszcze czterdziestoparoletni, polityk dał do zrozumienia, że przejrzał na oczy. Zrywam z islamizmem, oznajmił. W 2001 r. wraz z młodymi rozbitkami z Refah założył AKP, której postawił za cel wzmocnienie społeczeństwa obywatelskiego, napisanie nowej konstytucji, demokratyzację, walkę z korupcją i wejście do UE. W rok później, m.in. dzięki bezradności klasy rządzącej w obliczu gospodarczego kryzysu i ku przerażeniu sekularystów, doszedł do władzy. W wyborach zdobył ponad 34 proc., co wystarczyło, by uzyskać parlamentarną większość.
Turecki model. AKP z premierem Erdoğanem na czele zaskakiwała sceptyków. Otworzyła się na dialog z mniejszościami. Współpracowała z organizacjami kobiet, by usunąć z kodeksu karnego przestarzałe zapisy pozwalające sprawcom tzw. zabójstw honorowych korzystać ze zmniejszonych wyroków. Zniosła wieloletnie ograniczenia dotyczące używania języka kurdyjskiego. Pozwalała, choć opornie, na dyskusję o ludobójstwie Ormian. Kontynuując reformy zapoczątkowane w 2001 r. przez ówczesnego ministra gospodarki Kemala Dervişa, przyczyniła się do bezprecedensowej hossy. Między 2002 a 2007 r. średni wzrost PKB sięgał ok. 7 proc. Turcja obrastała w nowe centra handlowe, apartamentowce, mosty, lotniska – a także meczety. AKP zjednywała sobie rynki, tureckich liberałów i zachodnie rządy z Waszyngtonem na czele, nawet gdy zdominowany przez nią parlament uniemożliwił Amerykanom otworzenie północnego frontu w przeddzień inwazji na Irak. Przegłosowała ustawy ograniczające wpływy wojska, które tradycyjnie sterowało turecką polityką, obalając cztery rządy na przestrzeni 40 lat. (Ostatnim z nich był gabinet Erbakana). We Francji i w Niemczech, mimo niemających końca debat o granicach Europy, nie brakowało polityków przychylnych wejściu Turcji do UE. W 2005 r. rozpoczęły się negocjacje akcesyjne.
Sukcesy, przynajmniej wstępnie, przynosiła także polityka zagraniczna w wydaniu zaufanego doradcy Erdoğana (później ministra spraw zagranicznych i premiera) Ahmeta Davutoğlu. Turcja coraz śmielej angażowała się na swoim wschodnim podwórku, m.in. za pośrednictwem biznesmenów. W 2002 r. obroty handlowe z krajami bliskowschodnimi wyniosły 6 mld dol. Sześć lat później – ponad 43 mld. Największą poprawę było widać w stosunkach z Syrią. W 1998 r. Turcja groziła jej inwazją za goszczenie u siebie Abdullaha Öcalana, przywódcy Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). W dziesięć lat później podpisała z Syrią umowę o wolnym handlu, zniosła wizy i przeprowadziła wspólne ćwiczenia wojskowe. Przez Turcję przetaczała się fala arabskich turystów. Zachodni i miejscowi publicyści rozpisywali się na temat tureckiego modelu.
Chłodniej z Europą. Turcja straciła jednak apetyt na kolejne reformy. Pogorszeniu zaczęły ulegać jej stosunki z UE. W Europie doszli do władzy politycy, którzy dla prawie 80-milionowego muzułmańskiego kraju nie widzieli miejsca w UE. Zarówno w Turcji, jak i w Unii zaczęło spadać poparcie dla akcesji. W Ankarze rosło rozczarowanie sytuacją na Cyprze, podzielonym na greckie południe i turecką północ. W referendum w kwietniu 2004 r. północ zagłosowała za zjednoczeniem kraju, południe – przeciw. Cypr wkroczył do Unii podzielony. Okupowana przez tureckie wojsko północna część kraju pozostała odcięta od Europy i świata. Islamiści z AKP uświadomili sobie tymczasem, że ich pojęcie wolności religijnych różni się zasadniczo od europejskiego. W 2005 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka podtrzymał zakaz noszenia chust przez muzułmanki na tureckich uniwersytetach. Wielu członków AKP poczuło się zdradzonych.
Rozgrywka z wojskiem i sekularystami. Stopniowo wzrastało zaniepokojenie sekularystów przekonanych, że AKP próbuje tylnymi drzwiami wprowadzić w kraju elementy prawa islamskiego, czyli szariatu. W 2004 r. rząd Erdoğana zaproponował wprowadzenie kar więzienia za cudzołóstwo. Pod naciskiem UE, liberałów i organizacji kobiet zrezygnował wprawdzie z projektu, ale zły smak pozostał. Wojsko groziło AKP kolejnym przewrotem za wybór Abdullaha Güla, współzałożyciela partii, na kandydata na prezydenta w 2007 r. „Nie należy zapominać, że tureckie siły zbrojne są jedną ze stron toczącego się sporu, jako absolutny obrońca sekularyzmu – głosiło oświadczenie opublikowane na stronie sztabu generalnego. – Jeśli zajdzie konieczność, zademonstrują one bardzo jasno swoje podejście i podejmą działania”. Erdoğan zmusił generałów do pokazania kart. Rozpisał wybory, które AKP wygrała druzgocącą różnicą. Nowy parlament wybrał Güla na prezydenta.
W 2008 r. establishment rzucił Erdoğanowi kolejne wyzwanie w postaci wniosku o delegalizację AKP. W akcie oskarżenia, który trafił do tureckiego trybunału konstytucyjnego, partii zarzucono stworzenie zagrożenia dla świeckiego ustroju kraju. Sąd uratował AKP różnicą jednego głosu. Nałożył na nią jednak kary finansowe i ostrzegł przed działaniami sprzecznymi z zasadami świeckości. Trzy lata później partia wygrała kolejne wybory, zdobywając niemal 50 proc. głosów.
Problem Zachodu ze zrozumieniem Turcji polegał głównie na tym, że widział on w niej bardziej odzwierciedlenie własnych przekonań o tym, jaka ma być, niż to, jaka rzeczywiście jest. Wielu zagranicznych ekspertów nie dostrzegało więc zmian, które zaczęły zachodzić za rządów Erdoğana pod koniec pierwszej dekady XXI w. Wizja kraju, w którym zreformowani islamiści dochodzą do władzy w wolnych wyborach, przyczyniając się do rozkwitu demokracji, gospodarki i społeczeństwa obywatelskiego, była zbyt intrygująca, by ulec korekcie.
Palenie mostów. Nie brakowało jednak niepokojących sygnałów. AKP, podważywszy narzuconą narodowi przez atatürkistów umowę społeczną, zaczęła kreować własną. Co zrozumiałe, spróbowała sprostać oczekiwaniom największej części swojego elektoratu, konserwatywnym muzułmanom, walcząc m.in. o prawo kobiet do noszenia chusty na uniwersytetach i w pracy. (Całkowite zniesienie zakazu uda się AKP dopiero w 2013 r.). Próbując przebudować Turcję na własny wzór, zaczęła jednak palić mosty z pozostałymi grupami społecznymi. AKP i coraz bardziej apodyktyczny Erdoğan podporządkowywali sobie instytucje publiczne. W wielu procesach sądowych rozprawili się z generalicją. Do więzienia trafiły setki tureckich oficerów, a także wrodzy AKP i jej sojusznikom dziennikarze i naukowcy. Przetargi wygrywali rutynowo biznesmeni przychylni Erdoğanowi. Rząd ograniczył sprzedaż alkoholu, wprowadził nowe akcyzy.
Erdoğan ogłosił, że jego celem jest wychowanie pokolenia religijnej młodzieży. Rosła liczba uczniów szkół religijnych: w 2002 r. było ich zaledwie 65 tys., dziś jest około miliona, czyli 10 proc. wszystkich dzieci w wieku szkolnym. Politycy AKP coraz częściej dawali do zrozumienia, że miejscem kobiety jest dom, a jej głównym powołaniem macierzyństwo. „Kobiety nie są stworzone do takich samych prac co mężczyźni” – oznajmił Erdoğan. W prasie rozkwitała autocenzura. O podejrzanych związkach polityków AKP z wpływowymi magnatami budowlanymi czy o tureckich dostawach broni dla syryjskiej opozycji większość gazet nie odważyła się pisać.
Park Gezi. Wśród wielu Turków – poczynając od zagorzałych przeciwników politycznego islamu po liberałów, dla których wczesne lata rządów AKP były źródłem nadziei – rósł sprzeciw. Miarka przebrała się latem 2013 r., gdy niepokaźna manifestacja przeciwko budowie centrum handlowego w miejscu równie niepokaźnego stambulskiego parku Gezi przeobraziła się w falę antyrządowych protestów. Z poparciem dla nich na ulice zachodnich miast wyszło ok. 2,5 mln Turków. Demonstrowali sekularyści – bo pełzająca islamizacja. Feministki – bo próby zaostrzenia ustawy aborcyjnej. Kurdowie – bo niespełnione obietnice nowych praw językowych. Alawici – bo bezwarunkowe poparcie Turcji dla rebeliantów walczących w Syrii. Dziennikarze – bo czystki w redakcjach.
Nadzieja na to, że rząd rozładuje sytuację i wyciągnie rękę do protestujących, prysła niemal natychmiast. Erdoğan zobaczył w pokojowych manifestacjach zagrożenie egzystencjalne. Naprzeciw młodzieży okupującej miejskie place wysłał uzbrojone w gaz łzawiący i armatki wodne szwadrony policji. Zginęło osiem osób, wśród nich młody mężczyzna pobity na śmierć przez grupę kramarzy i policjantów. Erdoğan odwołał się do teorii spiskowych, oskarżając protestujących o próbę zamachu stanu, najprawdopodobniej zainspirowanego przez Zachód. Jeden z jego czołowych doradców widział w zamieszkach rękę Lufthansy. Twierdził później, że wrogowie Erdoğana próbowali go zabić za pomocą telekinezy.
Obrona przez atak. W kilka miesięcy po Gezi rządem zachwiała korupcyjna afera, której skutki Turcja odczuwa do dziś. Reakcja Erdoğana była przewidywalna: najlepszą obroną jest atak. Dowody na korupcję wśród potentatów AKP są wyssane z palca, stwierdził turecki przywódca, a cała afera to kolejna próba zamachu stanu, tym razem autorstwa tzw. ruchu Gülena, wpływowej sekty niegdyś sprzymierzonej z partią rządzącą. Erdoğan wydał wojnę Gülenowi i jego domniemanym sojusznikom. Z pracy wyleciały tysiące policjantów i biurokratów. Część z nich trafiła za kratki. Sędziowie i prokuratorzy bliscy AKP ukręcili łeb śledztwu w sprawie korupcji.
Erdoğan prezydentem. Erdoğan skutecznie żeruje na resentymentach. Ponad dziesięć lat po objęciu władzy AKP wciąż wcielała się w rolę opozycji – prześladowanej, nieustannie walczącej o przetrwanie, nieugiętej wobec wewnętrznych i zewnętrznych spisków. Widmo przewrotu z 1997 r. wciąż ciąży nad tureckimi muzułmanami, powtarzał swojemu elektoratowi Erdoğan. Oni, czyli opozycja, stary establishment, Zachód i güleniści knują przeciwko nam bezustannie, bo boją się coraz prężniejszej Turcji, spadkobierczyni Osmanów, która jako jedyna broni interesów Palestyńczyków i syryjskich sunnitów. Oskarżenia o korupcję zeszły na drugi plan. Wiosną 2014 r. AKP wygrała wybory lokalne. Jesienią sam Erdoğan, zrezygnowawszy z urzędu premiera, zwyciężył w pierwszych w historii kraju powszechnych wyborach prezydenckich. Na stanowisko premiera trafił Ahmet Davutoğlu.
Powrót wojny domowej w Kurdystanie. W wyborach parlamentarnych w 2015 r. AKP trafiła na przeszkodę w postaci nowej partii kurdyjskiej, Ludowej Partii Demokratycznej (HDP), i jej charyzmatycznego przywódcy Selahattina Demirtaşa. Dzięki głosom Kurdów rozczarowanych brakiem postępu w zapoczątkowanych parę lat wcześniej rozmowach pokojowych z PKK oraz młodych wyborców szukających alternatywy dla skostniałej laickiej opozycji partia Demirtaşa przekroczyła 10-procentowy próg wyborczy i pozbawiła rządzącą AKP parlamentarnej większości. Początkowo zapowiadało się na to, że rezultat zmusi AKP do koalicji z jedną z głównych partii opozycyjnych: Nacjonalistyczną Partią Działania (MHP) lub Partią Ludowo-Republikańską (CHP). Nic z tego. Ku zadowoleniu Erdoğana, któremu nie po myśli dzielić się władzą, rozmowy koalicyjne zakończyły się impasem. Prezydent rozpisał nowe wybory.
Zanim do nich doszło, na południowym wschodzie runął proces pokojowy z PKK. W lipcu 2015 r., w parę dni po samobójczym ataku Państwa Islamskiego (PI) w miasteczku Suruç, PKK zabiła dwóch tureckich policjantów, oskarżając rząd w Ankarze o wspieranie dżihadystów przeciwko Kurdom w Syrii. Erdoğan odpowiedział aresztowaniami i nalotami na bazy PKK w Iraku. Przeciwko bojownikom zaszytym w miastach kurdyjskich wysłał wojsko i jednostki specjalne. Do tureckiego Kurdystanu zaczęła wracać wojna domowa.
Erdoğan i AKP obiecują Turkom to, czego nie udało się dokonać ich poprzednikom przez ponad trzydzieści lat: unicestwienie PKK. Obietnice trafiają na podatny grunt. W listopadowych wyborach AKP zdobyła prawie połowę głosów i odzyskała większość w parlamencie. Jednak zamęt nie ustaje. Walki między uzbrojonymi w kałasze i granatniki członkami PKK a uzbrojonym w czołgi wojskiem pochłonęły od zeszłego lata grubo ponad tysiąc ofiar. Dzielnice niektórych kurdyjskich miast leżą dziś w gruzach. W Stambule oraz w Ankarze mnożą się samobójcze ataki autorstwa zarówno PKK, jak i PI.
Na rozstajach. Najnowsza historia Turcji zatacza dziś koło. W imię tego, co Erdoğan nazywa wolą narodu, ten sam rząd, który na początku lat 2000 pomógł tureckiemu społeczeństwu obywatelskiemu odetchnąć, próbuje mu dziś zamknąć usta. Do więzienia trafiają działacze kurdyjscy i pracownicy naukowi nawołujący do zaprzestania działań zbrojnych przeciwko PKK. Dołączają do nich dziennikarze opisujący tajne dostawy broni dla syryjskich rebeliantów. Narastają nastroje nacjonalistyczne. Swoje wpływy odzyskuje tureckie wojsko działające coraz bardziej bezkarnie na południowym wschodzie. Trudno się oprzeć wrażeniu, że to właśnie ono, wraz z siłami specjalnymi, przejęło dziś władzę w konflikcie z Kurdami. Stosunki z UE utrzymują się na jakim takim poziomie wyłącznie za sprawą 3 mln syryjskich uchodźców, których Erdoğan skutecznie używa jako karty przetargowej w negocjacjach z Brukselą.
Na każdym kroku wyczuwalne są napięcia społeczne. Jedna połowa kraju, wskazując na boom gospodarczy ostatniego dziesięciolecia i nowe prawa dla praktykujących muzułmanów, jest przekonana, że Turcja przeżywa swój złoty wiek. Druga obawia się, że zmierza ona ku dyktaturze.
Polityce tureckiej, zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej, nadaje dziś bieg Erdoğan. Na początku maja, zmusiwszy do dymisji premiera Davutoğlu, turecki przywódca zapowiedział, że nastał czas na wprowadzenie w Turcji systemu prezydenckiego; na czele państwa pozostałby on sam. Uprzytomnił przy okazji UE, z którą pertraktuje o zniesienie obowiązku wizowego dla Turków, że jego kraj rządzi się własnymi prawami. „Wy idźcie swoją drogą – powiedział – a my swoją”.
Artykuł ukazał się w Pomocniku Historycznym POLITYKI „Dzieje Turków”