Fethullah Gülen jest duchownym, przewodzi globalnemu ruchowi Himzet (Ruchowi Gülena). Niektórzy mówią, że to rodzaj „cichej armii”, inni na ten epitet się nie godzą, przypominając, że ruch w swych założeniach sprzeciwia się radykalizmom i wzywa do pokoju.
Gülen naraził się prezydentowi, bo głośno go krytykował. Został z Turcji wygnany, udał się do Pensylwanii w Stanach Zjednoczonych. Ale wciąż – już z dystansu – piętnuje działania i decyzje Recepa Tayyipa Erdoğana.
W Turcji linia podziałów wiedzie m.in. między zwolennikami dalszej sekularyzacji (do tej grupy zalicza się też armię) a reprezentantami interesów muzułmanów i obrońców islamu (do tej grupy zalicza się przedstawicieli Partii Sprawiedliwości i Rozwoju). Dziennik „The Guardian” przypomina, że do podobnych starć między tymi grupami dochodziło już w przeszłości. Przewroty wojskowe miały powstrzymywać fundamentalistów, obalać władzę, która narusza prawa i swobody obywatelskie, stać na straży porządku publicznego. Ostatni zamach stanu nie powiódł się jednak, Erdoğan obwieścił, że wciąż dzierży władzę, wielu oficerów, pułkowników i wysokich rangą generałów pożegnało się ze stanowiskami.
Uważa się, że Fethullah Gülen stoi pomiędzy spornymi stronami. Tak teraz, jak dawniej. Trzeba wiedzieć, że ruch Himzet pełni na świecie funkcję dydaktyczną, ale też dobrze na siebie zarabia. „Guardian” podaje, że w samej Turcji ok. 10 proc. społeczeństwa zalicza się do wyznawców tego ruchu – i wspiera go hojnie datkami.
Napięcia między Gülen a głową państwa narastają od lat. W 2013 roku Erdoğana, który był wówczas jeszcze premierem, oskarżano o korupcję. W kraju wybuchła afera, kilku ministrów zostało zdymisjonowanych. W skandal zamieszany był także Bilal, syn Erdoğana – na jednym z nagrań słychać, jak Erdoğan instruuje go, żeby ukrył 30-milionowy majątek. Ówczesny premier zarzekał się, że nagranie zostało zmontowane i zmanipulowane. Sprawa ostatecznie ucichła, bo Erdoğan sparaliżował prace wszystkich, którzy byli w nią zaangażowani. Pozwalniał policjantów, prokuratorów i sędziów, którzy mu wadzili, a dziennikarzom zakazał (sądownie!) komentowania i cytowania kompromitującego nagrania w jakichkolwiek mediach.
O rozpętanie afery korupcyjnej Erdoğan oskarżył rzecz jasna ludzi Gülena. Nie wykryto jednak żadnych powiązań między duchownym a urzędnikami i policjantami, którzy badali okoliczności ewentualnego przestępstwa.
Po piątkowej próbie zamachu stanu prawnik rządowy Robert Amsterdam wskazywał, że istnieją poważne przesłanki, aby nazwać Gülena inspiratorem tych wydarzeń. Amsterdam – ujawnia „The Guardian” – już wielokrotnie przestrzegał przed Gülenem Amerykanów, twierdząc, że jest zdolny doprowadzić wspólnie z armią do obalenia dowolnego rządu na świecie. Ruch o nazwie Alliance for Shared Values, który działa na rzecz Himzet w USA, stanowczo zaprzeczył, jakoby przyczynił się do piątkowego zamachu. W specjalnym oświadczeniu tłumaczy: „Od ponad 40 lat członkowie ruchu Fethullaha Gülena zostali poinstruowani, żeby działać na rzecz pokoju i demokracji”. Dodaje, że stanowczo potępia działania zbrojne i interwencje wojskowe. Sam Gülen piątkowe zdarzenia zdecydowanie potępił, przypominając, że sam wielokrotnie padał ofiarą interwencji wojskowych.
Gdzie zatem leży prawda? – pyta „The Guardian”. I przypomina, że w 1999 roku powstało nagranie, na którym Gülen namawia, by wszyscy jego zwolennicy obsadzali ważne stanowiska w kluczowych państwowych instytucjach. „Musicie być w pobliżu samej aorty systemu – zwraca się do swoich zwolenników. – Najlepiej tak, żeby nikt was nie zauważył. Działajcie dopiero wówczas, gdy osiągnięcie pełnię władzy i kontrolę nad konstytucją”. Gülen twierdzi, że nagranie zostało zmanipulowane.
Tymczasem ochrona, którą zatrudnił w Pensylwanii przy swoim wielkim kompleksie Golden Generation Worship and Retreat Center, nikogo do duchownego teraz nie dopuszcza.
Ruch Himzet zrzesza Turków mieszkających na całym świecie, namawia ich do działalności charytatywnej, hołduje takim wartościom jak tolerancja i otwartość. Gülen uważa, że dużym zagrożeniem dla świata jest niewiedza. Dlatego stawia na edukację, dialog międzykulturowy i międzyreligijny. Erdoğan stanowczo taki punkt widzenia świata odrzuca.
O Gülenie Adam Szostkiewicz (źródło: POLITYKA nr 46/2008):
Mówi coś państwu nazwisko Fethullah Gülen? Mnie też nie mówiło, aż przeczytałem, że to numer jeden wśród intelektualistów na świecie. W każdym razie tak wyszło z plebiscytu w dwóch zachodnich magazynach idei, amerykańskim „Foreign Policy” i brytyjskim „The Prospect”. Są to pisma poważne, otwarte na świat, ale z pewnością redagowane nie przez muzułmanów. Ani przez admiratorów Gülena beja, choć mieszka on od lat w USA, a jego zwolennicy tworzą coś w rodzaju ruchu mistyczno-społecznego w kilkudziesięciu krajach.
W rodzinnej Turcji jest kontrowersyjny. Elita uważa go za zwykłego kaznodzieję czy imama, działacza i lidera religijnego, który niczym szczególnym się nie odznaczył. A jeśli wyrósł na ikonę umiarkowanego islamu w pewnej części, i to wykształconej oraz zamożnej, społeczeństwa tureckiego, to mówi to coś nie tyle o zasługach Gülena, ile właśnie o zmianach mentalnych we współczesnej Turcji. A nie jest to prąd miły krytykom gulenizmu. Innego zdania są rzecz jasna admiratorzy. Widzą w Gülenie ofiarę czarnej propagandy ze strony sekularystów. Prawie 10 lat temu Gülen wolał im zejść z oczu i emigrował do USA, kiedy zorganizowano przeciw niemu kampanię zarzutów o podżeganie do obalenia świeckości państwa.
Dla gulenistów ich lider jest budowniczym mostów porozumienia i pojednania na skalę światową, rzecznikiem dialogu między religiami, płodnym i inspirującym sufickim pisarzem duchowym, reformatorem społecznym i edukacyjnym – orędownikiem pokoju, postępu i społeczeństwa obywatelskiego, a wreszcie renomowanym znawcą islamu. W wywiadach udzielanych prasie zachodniej Gülen podtrzymuje właśnie taki swój wizerunek. Zaznacza, że z islamu nie wynika dążenie do teokracji, a tym bardziej pochwała terroryzmu; że on sam nie ma żadnych ambicji politycznych, jego zaś ruch, którego wzbrania się nawet przez skromność nazywać gulenizmem, jest demonizowany w mediach tureckich, a za ich przykładem w niektórych zachodnich.
No dobrze, ale czy to wszystko czyni Gülena pierwszym intelektualistą świata (weźmy wynik plebiscytu na chwilę poważnie, w końcu przyszło, głównie Internetem, pół miliona (!) wskazań). Cóż, można na to odpowiedzieć, że Gülen jest przykładem intelektualisty działacza, a to bardzo wzmaga jego atrakcyjność w oczach młodej generacji, która lubi zobaczyć, że idee mistrza są wcielane w życie. Szkoły inspirowane przez Gülena, łączące religię z nauką i techniką, działają dziś w ponad stu krajach. Młodzi ludzie w Turcji i innych krajach muzułmańskich posługują się komputerem i Internetem, chętnie i sprawnie mobilizują się do wspólnych akcji, np. dla poparcia swych idoli w typie Gülena.
Kiedy redakcja „Foreign Policy” spytała Gülena, na kogo on sam by głosował, podał nazwisko amerykańskiego orientalisty Johna Esposito, znawcy islamu, który uważa, że islamofobia jest poważnym zagrożeniem dla pokoju globalnego. Z takim otwartym podejściem do innych wiar i kultur, jakie przypisują mu zagorzali zwolennicy, Gülen wyrasta może raczej na kandydata do pokojowego Nobla.
Takiego jak Muhammad Yunus, banglijski bankier ubogich, działacz społeczny, pokojowy noblista z 2006 r. Ale jest z nim podobny kłopot jak z Gülenem: czy nazwalibyśmy go intelektualistą? Lista „FP/P” kryje więcej niespodzianek. Cała pierwsza dziesiątka zwycięzców to inne osobistości z tegoż świata islamu. Nam na Zachodzie bliżej znane będzie tylko nazwisko Orhana Pamuka, pisarza nagrodzonego Noblem (2006 r.), chętnie tłumaczonego i wydawanego w Europie jako piewca Stambułu, pewnej osmańskiej nostalgii i obrońca praw człowieka, mający na pieńku z tureckimi nacjonalistami (podobnie zresztą jak Gülen, tyle że Pamuk naraził się establishmentowi przypomnieniem tragedii Ormian).
Ciekawe, że wielu w pierwszej dziesiątce to właśnie krytycy reżimów w swych krajach, co byłoby dowodem, że znaczny wpływ na wynik plebiscytu miało młode pokolenie muzułmanów niezadowolonych z polityki swych rządów, a szukających kompromisu między własną tożsamością kulturową a modernizacją. Poza Gülenem i Pamukiem (obaj w USA) mamy tu Pakistańczyka Aitzaza Ahsana, najgłośniejszego krytyka byłego już prezydenta Muszaraffa, Yusufa Al-Qaradawiego, teologa egipskiego przebywającego w Katarze, bo przez władze Egiptu jest niemile widziany, Irańczyków: filozofa religii Abdolkarima Sorousha (obecnie w USA) i pokojową noblistkę (z 2003 r.) Shirin Ebadi, obrończynię dysydentów, praw kobiet i dzieci.
Słowem, szok i zaskoczenie – dla nas na Zachodzie, a chwila prawdy dla milionów młodych ambitnych muzułmanów, którzy po prostu lekko nadużyli reguł zabawy, by dać nam lekcję poglądową, jak wygląda świat idei i wartości z ich perspektywy. I może nie ma się co tak indyczyć, że Noam Chomsky, guru zachodniej lewicy intelektualnej i bezkompromisowy wróg USA, otwiera dopiero drugą dziesiątkę. Czy nie odzywa się w tym totalnym zaskoczeniu wynikami jakiś niemądry kompleks?
Zachód jakby nadal nie może przyjąć do wiadomości, i to w epoce błyskawicznego globalnego obiegu informacji, że dla milionów odbiorców idee Gülena, praca społeczna Yunusa czy Ebadi, a nawet piosenki Amra Khaleda są bardziej atrakcyjne w ich realnym otoczeniu niż wywody Chomsky’ego czy Slavoja Żiżka. Większość muzułmanów nie żyje w Ameryce ani nawet w społeczeństwach rynkowych typu europejskiego.