Obecny kryzys migracyjny w Europie znów każe francuskim mediom roztrząsać „strach przed islamem”. Znawcy religii nie widzą ku niemu podstaw, co najwyżej stwierdzają paradoks: katolicy i protestanci słabną, stają się religijnie letni, muzułmanie nie poddają się tak łatwo zachodniej laicyzacji. Ale to wszystko. Islam jako religia jest tu co najwyżej parawanem konfliktu klasowego. Przyjezdni są na ogół słabsi od miejscowych na każdym polu: wykształcenia, majątku, pozycji społecznej i szans życiowych.
Owszem, wielu robi karierę, zostają przedsiębiorcami, nawet ministrami. Marokański Francuz Aziz Senni, przedsiębiorca, 10 lat temu napisał książkę o długim, lecz wymownym tytule: „Winda społeczna jest zepsuta... poszedłem więc po schodach”. Kto więc w getcie czeka na windę, to już tam zostanie, a po schodach, wiadomo, pod górę nie jest łatwo. Ale można. Senni jest młody, urodził się w Maroku w 1976 r., a we Francji startował z blokowiska. Jednak nie latał z żulią, tylko się uczył. Zdobył tytuł przedsiębiorcy roku, ma swój program radiowy, mimo to dwa lata temu znowu wydał książkę, tym razem pod tytułem: „Winda społeczna jest ciągle zepsuta… a na schodach jest tłoczno”.
Czy ta winda jest rzeczywiście zepsuta? By ocenić pracę działów kadr, badaczka z Sorbony Marie-Anne Valfort do setki firm wysłała trzy podobne CV, różniące się tylko nazwiskami i drobnym szczegółem życiorysu. Na pierwsze CV, ozdobione banalnym francuskim nazwiskiem, odpowiedziało 25 proc. firm, na drugie – z imieniem francuskim, nazwiskiem arabskim, lecz dodatkiem „wolontariuszka katolickiej akcji charytatywnej” odpowiedziało niewiele mniej, ale już na CV Khadiji Diouf, „wolontariuszki islamskiej organizacji pomocy” – tylko 8 proc. firm.
Z drugiej strony znakomite wyniki imigrantów Azjatów, którzy radzą sobie nieporównanie lepiej niż drugie pokolenie przybyszów z Maghrebu i Afryki Subsaharyjskiej, wskazują, że cała rzecz wiąże się nie tylko z pomocą państwa, ale i z samymi imigrantami i ich rodzinami, ze sposobem, w jaki podchodzą do szkoły, z tym, jak się uczą, jak przyswajają sobie reguły życia w naszym społeczeństwie – przekonuje Philippe Eliakim, redaktor miesięcznika „Capital”. I dodaje: „W sumie to wina obu stron – i państwa, i samych imigrantów”.
Michèle Tribalat, francuska demograf, która specjalizuje się w problematyce imigrantów, krytykuje politykę rządu. Przypomina, że dawniej stosowano termin „asymilacja”. Imigranci mieli się wtopić w społeczeństwo, porzucając swoją kulturę. W 1989 r. przy premierze powołano Wysoką Radę ds. Integracji. Już pierwszy jej raport odcinał się od asymilacji. Przybysze mieli się integrować, to znaczy uczestniczyć aktywnie w życiu społecznym, akceptując zastane zwyczaje, ale też wnosząc swoją odmienność i różnorodność. To niesłychanie drażliwy problem: multikulti czy zdecydowana dominacja kultury francuskiej?
Z kolei Paul Collier w oksfordzkiej pracy „Exodus. Jak migracja zmienia nasz świat” pisze, że imigranci przybywają do Francji z własnej woli, spodziewając się korzyści z francuskiego modelu cywilizacyjnego. Przywiązanie autochtonów do tego modelu jest całkiem naturalne. Zdobyto go w długiej walce i – uwaga – dowiódł swojej wyższości nad krajami, z których emigranci uciekają. Przecież w tamtych krajach modele społeczne są często źródłem biedy i przemocy.
Nie mogą więc imigranci wprowadzać do Francji elementów swojego modelu społecznego ani żądać zbyt dużego pola dla swojej kultury, bo nawet model mieszany osłabi szanse gospodarcze kraju przyjmującego – pisze Collier i konstatuje: „Z gospodarczego punktu widzenia kultury nie są równe”. Takiej tezy otwarcie w demokratycznej Francji nie wypada głosić.
Ziemia schronienia
Teraz na pierwszych stronach gazet jest 6 tys. imigrantów z bidonville, miasteczka baraków w Calais. Usiłują się przedostać tunelem lub promami na drugą stronę kanału. To getto powstało doraźnie, z powodu bliskości upragnionej Anglii, jednak potwierdza tendencję do utrwalania skupisk imigranckich, dzielnic, gdzie łatwiej i taniej jest się biedocie utrzymać, ale gdzie bezrobocie bywa dziedziczone przez trzecie już pokolenie.
Płonące przedmieścia, o których tyle razy pisaliśmy, nie są jednak przykładem generalnej klęski integracji albo niedopasowania islamu do laickiej Francji, tylko raczej dowodem na trudności w zwalczaniu biedy w ogóle. Gettoizację biednych imigrantów można porównać do podziału świata na bogatą Północ i biedne Południe. Albo do podziału kraju na strefy „A” i „B”. Równolegle jednak we Francji żyje przecież ogromna rzesza burżuazji islamskiej, która dawno już z tych gett uciekła.
Na antyimigranckie hasła Frontu Narodowego francuscy humaniści odpowiadają dumnie, że Francja była od stu lat terre d’asile, ziemią schronienia. Już pod koniec XIX w. liczyła ponad milion imigrantów, głównie Belgów i Włochów. Podczas Wielkiej Wojny 1914 r. Francja przyjęła 400 tys. emigrantów, w tym Chińczyków, potem setki tysięcy Polaków też witanych niechętnie, w 1939 r. pół miliona republikańskich uciekinierów z Hiszpanii, w 1965 r. tysiące Portugalczyków uciekających przed dyktaturą Salazara, po upadku Sajgonu – 150 tys. boat people z Wietnamu. To były wielkie fale, nie wspominając już historii Algierii Francuskiej ani robotników arabskich z Afryki Północnej.
Nakłady na edukację imigrantów, programy renowacji mieszkań socjalnych, uspokajanie płonących przedmieść – wszystko to pochłania miliardy. I trwa, bo od lat każdego roku około 100 tys. imigrantów z różnych kultur przybywa do Francji. Napływ imigrantów jest codziennością. Ekonomiści i demografowie nie tylko przekonują, że imigracja przynosi Francji więcej korzyści niż kłopotów, ale dodają przy tym, że bez imigrantów Francja nie byłaby piątą potęgą gospodarczą świata.
To sprawa prostej arytmetyki: licząc tylko od 1960 r., cudzoziemcy wraz z potomkami stanowią masę prawie 10 mln mieszkańców, to jest 15 proc. ludności kraju. Mieszkają, pracują, są konsumentami, słowem powiększają PKB. Według wyliczeń demografów podatek VAT przez nich płacony per capita odpowiada proporcjonalnie temu, co płaci reszta z 55 mln obywateli. Gdyby ich nie było, nie byłoby też zbytu dla produkcji tysięcy przedsiębiorstw. Nie mówiąc już o szczególnych talentach – od Marii Skłodowskiej-Curie, pierwszej kobiety pochowanej w Panteonie, po Zinedine Zidane’a, do niedawna francuskiego Lewandowskiego.
Argumenty te nie docierają do ludzi propagujących strach przed islamem. Tygodnik „Le Nouvel Observateur” przepytał 12 osobistości, jak przeciwdziałać „apartheidowi” wynikającemu z tego strachu. Senator Esther Benbassa chce przywrócenia statystyk etnicznych, dziś nielegalnych. Liczba 5 mln muzułmanów we Francji to tylko dane szacunkowe, gdyby każdego pytać o wyznanie, można by wspierać należytą reprezentację muzułmanów w życiu społecznym i politycznym.
Jednak we Francji pytanie o wyznanie to nie tylko tabu, ale również bezsens. Jak wskazuje prof. Roy, muzułmanie francuscy nie starali się zbudować żadnego większego meczetu. Nigdy nie chcieli się wyodrębniać poprzez własną instytucję polityczną, nie ma żadnych oznak tworzenia islamskiej partii, w powieściowym scenariuszu Houellebecqa wybór prezydenta muzułmanina opiera się na fantazji wymyślonej muzułmańskiej wspólnoty. Takowa nie istnieje. Politycy muzułmanie są i na lewicy, i nawet na skrajnej prawicy. Nigdy nie było mobilizacji muzułmańskiej ulicy ani haseł religijnych na ulicach. Widocznie chcą być zwykłymi Francuzami jak inni.