Syria jest o 40 km stąd, ale nie słychać wystrzałów. Siostra Awada, w tamtym życiu nauczyciela angielskiego, 40-latka, dzwoniła dziś z obozu w Kilis, tuż przy granicy, że tam rakiety daeszowców (bojowników tzw. Państwa Islamskiego) walą na stronę turecką, i że strach. Tu, w Nizipie, można powiedzieć, że jest spokój. Wokół znajomy pejzaż: pagórki i ciągnące się kilometrami gaje oliwne i pistacjowe. Gaziantep, lokalna metropolia, to stolica pistacji i baklawy, każdy w Turcji to powie. Gaziantep ma 1,93 mln mieszkańców plus aktualnie 350 tys. uciekinierów z Syrii. Syryjskich braci – jak ich się tu oficjalnie nazywa. W 130-tysięcznym Kilis jest 130 tys. Syryjczyków plus wielotysięczny obóz. Granica państwowa jest tu stosunkowo świeżej daty, przecięła dawne osmańskie więzy. Każdy z tamtej strony ma jakąś rodzinę po tej stronie. I kiedy przyszła trwoga i już nie szło wytrzymać albo nie było dachu nad głową, przypomnieli sobie o tureckich krewnych. Przynajmniej żeby się gdzieś zaczepić na początek.
Ci bez miejscowych korzeni, zagubieni, chorzy, starzy, mało przedsiębiorczy, gapowaci trafili do obozów. Ten w Nizipie powstał w lutym 2013 r. Używany tu drut kolczasty jest nowoczesny, blaszkowy. Otacza 906 przystosowanych do zamieszkania kontenerów, poustawianych w ulice. Po jednym na rodzinę, czyli tu średnio 6 osób. 21 m kw.: kuchnia, łazienka i pomieszczenie do spania i jedzenia. Z góry, w gorszym świetle, mogłoby się wydawać, że to morskie kontenery czekają w porcie na wielką podróż. Ale jest akurat odwrotnie, kto tu trafi, ugrzązł na dobre, a ostatnio zaczął się psychiczny etap, który można nazwać czasem realizmu. Bardzo wzrosło zapotrzebowanie na naukę tureckiego.