Świat

Ostatnia nadzieja poprawnych

Bill Clinton pomaga żonie w wyborach prezydenckich

Współcześnie walka o urząd prezydenta wymaga od każdego kandydata ujawnienia czegoś o sobie, o tym, kim jest jako osoba. Współcześnie walka o urząd prezydenta wymaga od każdego kandydata ujawnienia czegoś o sobie, o tym, kim jest jako osoba. Justin Sullivan / Getty Images
Na pomoc Hillary ruszył Bill Clinton, by ocieplić wyborczy wizerunek mało spontanicznej małżonki. Takiej pary w kampaniach jeszcze nie było. Ale czy to wystarczy, żeby razem zdobyć trzecią prezydenturę?
Poglądy Hillary Clinton są zgodnie oceniane jak centrowe, a przez to mało wyraziste.Scott Morgan/Reuters/Forum Poglądy Hillary Clinton są zgodnie oceniane jak centrowe, a przez to mało wyraziste.

Artykuł w wersji audio

Na spotkaniu wyborczym w małej kawiarni w New Hampshire jedna z kobiet zapytała Clinton, jak radzi sobie z tak wielką presją oraz co motywuje ją do tego, by co rano wstać z łóżka i ruszyć w dalszą kampanię. Nie odpowiedziała od razu. Kiedy w końcu zaczęła mówić, jej oczy zaszkliły się, a głos był na granicy załamania.

„To niełatwe, i nie byłabym w stanie tego zrobić, gdybym gorąco nie wierzyła, że tak właśnie trzeba. Ten kraj dał mi tak wiele możliwości. Po prostu nie chciałabym patrzeć, jak się cofamy. (…) Część ludzi uważa, że wybory są jak gra, chodzi w niej o to, kto zyskuje, a kto traci. Ale tu chodzi o nasze dzieci, o naszą przyszłość, tak naprawdę o nas wszystkich.”

Kiedy skończyła, cała kawiarnia biła jej brawo, a – jak piszą obecni tam wówczas dziennikarze – część nieprzekonanych wyborczyń także miała łzy w oczach.

O tej scenie amerykańskie media piszą do dziś w niemal każdej sylwetce Clinton, wskazując ją jako jedną z niewielu chwil słabości. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owa sytuacja miała miejsce nie podczas obecnej kampanii, ale 7 stycznia 2008 r., zaraz po tym, jak Clinton przegrała pierwsze prawybory w stanie Iowa z młodym senatorem Barackiem Obamą.

Zero spontaniczności

Te słynne łzy w kawiarni były jednak tylko wypadkiem przy pracy. Obecna kampania Clinton jest morderczo przemyślana i zaplanowana. Do tego stopnia, że trudno w niej dostrzec jakiekolwiek przebłyski spontaniczności. Nawet w sytuacjach quasi-nieformalnych, podczas spotkań z wyborcami na ulicach, w barach szybkiej obsługi czy tanich restauracjach Clinton nie tylko ubiorem, ale niemal każdym gestem zdaje się podkreślać, że należy do innego świata. Przypomina maszynę zaprogramowaną, aby być miłą dla zwykłych ludzi. A im bardziej stara się być naturalna, tym sztuczniej wypada. Jej wypowiedzi wyglądają niekiedy tak, jakby język pracował z 7-sekundowym opóźnieniem w stosunku do pracy mózgu, a w ciągu tych 7 sekund każde słowo było wstępnie oceniane pod względem możliwych szkód, jakie może przynieść – napisał jeden z komentatorów serwisu Politico.

David Axelrod, główny strateg Obamy podczas kampanii prezydenckiej w 2008 r., twierdzi, że współcześnie walka o urząd prezydenta wymaga od każdego kandydata „ujawnienia czegoś o sobie, o tym, kim jesteś jako osoba”. Clinton jest pod tym względem bardzo ostrożna. „Po części wynika to z faktu, że przez długi czas dostawała w kość, co tylko pogłębiło jej strach przed popełnieniem błędu” – uważa Axelrod.

Clinton zdarzało się szokować amerykańską publiczność. Jak wtedy, gdy broniąc swojej praktyki prawniczej w czasie kampanii prezydenckiej jej męża w 1992 r., powiedziała, że oczywiście mogłaby „zostać w domu, piec ciasteczka i robić herbatki”, ale chciała realizować się zawodowo. Wypowiedziane w uniesieniu słowa wywołały wściekłość wielu konserwatywnych wyborców, a tysiące amerykańskich pań domu poczuło się urażonych. Mimika stojącego wówczas obok żony Billa Clintona również pokazywała, że doskonale zdawał sobie sprawę z politycznych konsekwencji słów małżonki.

Twarda, mająca swoje zdanie żona nie była jednak dla Clintona wyłącznie obciążeniem. Po ujawnieniu romansu prezydenta z Moniką Lewinsky, kiedy za złożenie fałszywych oświadczeń groziło mu usunięcie z urzędu, to właśnie postawa Hillary – niezłomnie trwającej przy mężu – bardzo pomogła mu w odzyskaniu zaufania Amerykanów. Nigdy wcześniej ani nigdy później ówczesna pierwsza dama nie cieszyła się wśród rodaków tak dobrą opinią.

Pewne problemy z Billem

Dziś znany mąż jest dla Hillary Clinton jednocześnie wsparciem i ciężarem. Z jednej strony, pokolenie baby boomers wspomina jego prezydenturę jako czas, gdy Stany Zjednoczone nie były zaangażowane w żadne wojny, gospodarka szybko się rozwijała, a w budżecie zamiast kolosalnych deficytów notowano nadwyżki. Z drugiej jednak strony, rola żony byłego prezydenta czyni z Clinton symbol waszyngtońskiego establishmentu, którego wielu, zwłaszcza młodych Amerykanów, ma dziś serdecznie dosyć.

Życie prywatne z pewnością będzie dla niej „wyborczym problemem”. Jeden z filmów przygotowanych przez obóz Trumpa pokazuje czarno-białe zdjęcie Billa palącego cygaro (dla osób pamiętających szczegóły skandalu z Lewinsky aluzja jest oczywista), a w tle słyszymy fragmenty zeznań kobiet oskarżających byłego prezydenta o molestowanie. Całość zamyka nagranie śmiechu Hillary Clinton i zdjęcie roześmianych Clintonów.

To zresztą nie koniec problemów z Billem. Podczas wspólnych przemówień i spotkań z wyborcami Clintonowi zdarza się po prostu przyćmiewać żonę. Jego naturalny luz i bezpośredniość podczas rozmów w małym gronie, fantastyczne umiejętności retoryczne pokazywane podczas dużych wieców, eksponują słabości Hillary. Ale niekiedy mówi o dwa słowa za dużo: w 2008 r. przyznał, że jeszcze kilka lat wcześniej Obama mógłby Clintonom „podawać kawę”.

W tym roku Bill Clinton większej wpadki jeszcze nie zaliczył, bo – wbrew temu, co mówiono nad Wisłą – jego słowa o zalążkach putinowskiego autorytaryzmu w Polsce i na Węgrzech nie mają dla Amerykanów większego znaczenia. Amerykańska Polonia jest zaś zbyt słaba i zbyt podzielona, by głośno wyrazić swój sprzeciw.

Ważąc plusy i minusy zaangażowania Billa w kampanię Hillary, jej sztab najwyraźniej doszedł do wniosku, że te pierwsze przeważają nad drugimi. W jednym z wystąpień kandydatka demokratów zapowiedziała, że jeśli zwycięży, jej mąż wróci z emerytury i będzie odpowiadał za „naprawę amerykańskiej gospodarki”. W międzyczasie jego zadaniem jest przekonywanie do żony wyborców zniechęconych jej wystudiowanym do granic wizerunkiem.

Brak przewodniego motywu

Wrażenie sztuczności nie jest jedynym obciążeniem kandydatury Clinton. Nie mniejszy ciężar ma oportunizm, który u Hillary niepokoi nawet jej największych zwolenników. Trudno się oprzeć wrażeniu, że kandydatka często próbuje sprostać oczekiwaniom całego elektoratu. W odróżnieniu od takich polityków jak Bernie Sanders – od kilku dekad próbujący przekonać Amerykanów do imitowania zachodnioeuropejskich socjaldemokracji – w karierze Clinton niełatwo znaleźć jeden motyw przewodni, któremu byłaby wierna przez całe ostatnie ćwierćwiecze.

Kiedy w kwietniu 2015 r. ogłaszała swoją kandydaturę, brytyjski „The Economist” pytał na okładce „O co walczy Hillary?”. Za zwolennikami kandydatki dziennikarze tygodnika zwracali uwagę na jej ogromne doświadczenie i pracowitość – jako sekretarz stanu w ciągu czterech lat odwiedziła 112 państw – oraz doskonałą znajomość reguł gry w Waszyngtonie. Ale na fundamentalne pytanie: „W jakim celu to wszystko?”, nie potrafili dać przekonującej odpowiedzi.

Poglądy Clinton są zgodnie oceniane jako centrowe, a przez to mało wyraziste. Sama kandydatka swoją postawę określa mianem „heroicznego realizmu”, a jako główną zaletę podkreśla fakt, że – w odróżnieniu od Obamy – będzie w stanie skłonić do współpracy Partię Republikańską. Ale nawet gdyby republikańscy liderzy wykazali większą wolę współpracy z prezydentem Hillary Clinton niż z Obamą, niespecjalnie panują oni nad szeregami własnego ugrupowania, czego najlepszym dowodem jest Trump.

Kandydatka elit

O kogo więc walczy Clinton? Najczęściej przedstawia się jako rzeczniczka praw kobiet. W przemówieniu kończącym jej kampanię w 2008 r. dziękowała wyborcom za „18 mln pęknięć”, jakie zrobili w tym „najwyższym i najtwardszym” szklanym suficie, blokującym Amerykankom dostęp do najwyższych stanowisk.

Niestety, łatka polityka reprezentującego establishment przylgnęła do 68-letniej Clinton na tyle mocno, że nawet jej przełomowa kandydatura – jako kobieta byłaby nie tylko pierwszym prezydentem, ale nawet pierwszym nominantem jednej z dwóch głównych partii na ten urząd – nie budzi entuzjazmu innych kobiet, zwłaszcza tych młodych. W ich oczach była sekretarz stanu reprezentuje stary porządek, przy czym „stary” nie ma tu specjalnego związku z wiekiem kandydatki.

W pierwszych tegorocznych prawyborach w stanie Iowa na starszego od niej o sześć lat Berniego Sandersa zagłosowało aż 84 proc. kobiet poniżej 30. roku życia. Nawet w stanach, w których Sanders ponosi porażki, konsekwentnie zwycięża wśród młodzieży. Okazuje się, że bardziej niż odwołania do kobiecej solidarności na młodych wpływa pokoleniowa niechęć do establishmentu.

W zerwaniu z wizerunkiem kandydatki elit Hillary Clinton nie pomagają bliskie kontakty z firmami-symbolami ostatniego kryzysu finansowego. Aż trzy z pięciu instytucji, które najhojniej wspierały Clinton w czasie całej jej kariery, to właśnie banki z Wall Street: JP Morgan, Citibank oraz Goldman Sachs. Ten ostatni wypłacał jej astronomiczne kwoty za specjalnie zamawiane przemówienia, czasem nawet ponad 200 tys. dol.

Takie związki nie pomagają w przedstawieniu Hillary jako kandydatki „zwykłych ludzi”, podobnie zresztą jak jej własne komentarze do tej sprawy. Zapytana przez dziennikarza, dlaczego przyjęła od Goldman Sachs 675 tys. dol. za trzy przemówienia, wypaliła: „Bo tyle mi zaoferowali”.

Relacje ze światem wielkiego biznesu widać też w strukturze finansowania bieżącej kampanii Clinton. O ile Sanders faktycznie opiera się głównie na drobnych indywidualnych donacjach (niemal 75 proc. datków nie przekracza 200 dol.), Clinton korzysta ze znacznie większego, zwykle instytucjonalnego wsparcia. W jej przypadku jedynie 17 proc. wpłat było niższych niż 200 dol.

Oczywiście dobre stosunki z potężnymi korporacjami nie muszą być wadą głowy państwa będącego największą gospodarką świata. Ale osiem lat po wybuchu kryzysu finansowego wielu Amerykanów jest jeszcze bardziej poirytowanych stanem amerykańskiej gospodarki i podziałem czerpanych z niej zysków niż w 2008 r.

Amerykańska publicystka Anne Applebaum, tłumacząc zaskakujące sukcesy Trumpa, zwracała uwagę na niechęć, jaką wśród części elektoratu budzą dziś wielkie pieniądze od sponsorów: „Wyborcom nie spodobał się pomysł, że w Partii Republikańskiej chcieli z wyprzedzeniem kupić nominację dla Jeba Busha. Z tego samego powodu wielu wyborców Partii Demokratycznej nie chce poprzeć Hillary Clinton. Im więcej pieniędzy ktoś wydaje, tym bardziej złości ludzi”.

Nic więc dziwnego, że to właśnie finanse Clintonów będą najpewniej drugim – obok ich życia prywatnego – celem ataku Trumpa, który podkreśla, że za wszystko płaci z własnej kieszeni.

Zwycięstwo jednym głosem

Wszystkie wymienione wyżej słabości Clinton nie oznaczają jednak, że zmierza ona ku przegranej. Bo choć w ostatnim sondażu dla „Washington Post” Clinton pierwszy raz przegrywa z Trumpem walkę o Biały Dom stosunkiem 3 pkt proc. (45 do 42), to do tych wyników nie można przykładać zbyt dużej wagi. W Ameryce wygrywa bowiem nie ten, kto zdobędzie większą liczbę głosów w ogóle, ale ten, kto dostanie ich więcej od elektorów, przypisanych do każdego stanu w zależności od liczby jego mieszkańców. To także system, w którym zwycięzca bierze wszystko, a zatem teoretycznie nawet zwycięstwo jednym głosem w liczącej niemal 40 mln mieszkańców Kalifornii daje kandydatowi wszystkie 55 głosów elektorskich przypisanych do tego najludniejszego stanu.

Taki system sprawia, że kandydaci prowadzą swoje kampanie nie w całym kraju, ale koncentrują się na najważniejszych stanach, tzw. swing states, czyli tam, gdzie szanse na sukces mają oba ugrupowania. Stany takie jak Kalifornia czy Teksas – choć ogromne – zainteresowania nie budzą, ponieważ w każdym z nich ogromną przewagę ma jedna z partii (tu odpowiednio demokraci i republikanie) i żadna kampania tego nie zmieni.

Jak dowodzi „New York Times”, mimo niepokojących sygnałów geograficzny rozkład poparcia jest wciąż korzystny dla Clinton. Trump musiałby uzyskać w skali kraju przewagę ok. 10 pkt proc., by być pewnym wygranej. To wciąż mało prawdopodobne.

Na tym właśnie polega paradoks tej niezwykłej kampanii. Oto w czasach, kiedy tak wielu Amerykanów domaga się konserwatywnej, socjalnej, liberalnej czy w końcu jakiejkolwiek rewolucji, w wyborach zwycięży – a przynajmniej miejmy taką nadzieję – kandydatka, która z rewolucją w żadnym sensie tego słowa nie ma nic wspólnego.

***

Autor jest sekretarzem redakcji i publicystą tygodnika internetowego „Kultura Liberalna”.

Polityka 23.2016 (3062) z dnia 31.05.2016; Świat; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Ostatnia nadzieja poprawnych"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną