Spośród 513 deputowanych brazylijskiego parlamentu 299 ma różnego typu zarzuty o korupcję i nadużywanie władzy.
Wzniesione naprędce, wysokie na 2 metry ogrodzenie rozdzielało w niedzielę pod brazylijskim parlamentem dwie kilkunastotysięczne grupy: jedną stanowili zwolennicy, a drugą przeciwnicy prezydent Dilmy Rousseff, nad której impeachmentem głosowali tego dnia posłowie. Po najdłuższym (oraz pełnym krzyków i przepychanek) posiedzeniu w historii tej izby opozycja zebrała wystarczającą liczbę głosów, by przyjąć wniosek o odwołanie głowy państwa. Teraz wszczęcie procedury musi jeszcze potwierdzić senat – to właśnie przed tą izbą odbędzie się trwający maksymalnie 180 dni proces Rousseff, o której ostatecznym odwołaniu będzie musiało zadecydować przynajmniej dwie trzecie senatorów. Na czas trwania rozprawy władzę powinien teoretycznie przejąć wiceprezydent Michel Temer, ale niedawno Sąd Najwyższy orzekł, że i on będzie się musiał poddać procedurze impeachmentu. W razie jej powodzenia trzeci w hierarchii jest przewodniczący senatu Renan Calheiros, którego jednak także podejrzewa się o udział w gigantycznej aferze korupcyjnej związanej z państwowym koncernem naftowym Petrobras, pogrążającej właśnie obóz rządzący. Paradoksalnie – sama Rousseff, w odróżnieniu od większości jej zaprzysięgłych wrogów w kongresie, jest wolna od korupcyjnych zarzutów (spośród 513 deputowanych 299 ma różnego typu zarzuty o korupcję i nadużywanie władzy).
Bez względu na to, kto ostatecznie przejmie władzę w Brazylii, ogrodzenie pod parlamentem urasta do roli symbolu, bo kraj politycznie rozpada się właśnie na dwie wrogie części, których pogodzenia nie da się po prostu przegłosować.