Maleńką wioskę Athira niedaleko Salonik zamieszkują w większości rolnicy, którzy w styczniu i lutym – razem z tysiącami innych – blokowali ciągnikami przejścia graniczne i główne drogi w kraju. Protestowali w ten sposób przeciwko planom podniesienia podatków i obniżenia emerytur. Zjechali do domów dopiero, gdy rząd obiecał im rozłożenie w czasie bolesnych reform. Ich spokój nie trwał jednak długo.
Już na początku marca dostali zaproszenie na wieczorne spotkanie od lokalnych władz. Okazało się, że nazajutrz wojsko zacznie stawiać w okolicy centrum dla uchodźców, którzy przez Turcję dostają się na greckie wyspy. Świetlica pękała w szwach i trzęsła się od wrzasków. Ludzie krzyczeli jeden przez drugiego. Nie zgadzamy się, nie pozwolimy, żadnego centrum nie będzie! Nie mamy szpitala, nie mamy komisariatu, nie czulibyśmy się z uchodźcami bezpiecznie. Wójt gminy, odprowadzany kuksańcami i wyzwiskami, opuścił salę. Za nim wybiegli rolnicy. Wsiedli na ciągniki, przyczepili pługi i pół nocy orali stuakrowe poletko, by uniemożliwić żołnierzom rozstawienie uchodźczych namiotów.
Nie takiego początku roku spodziewał się Aleksis Tsipras. Po letnim przesileniu i „cudownym” uniknięciu wyjścia Grecji z Unii Europejskiej szef rządu w Atenach zapowiadał spokojne reformowanie kraju i powolne wychodzenie na prostą. Gdy w styczniu świętował pierwszą rocznicę u władzy, mówił o zbliżającym się końcu recesji, która trawi jego kraj już siódmy rok. W przemówieniu, którego na ateńskim stadionie słuchało 4 tys. osób, premier nie wspominał o gospodarczych trudnościach, o szykujących się masowych protestach, spadku poparcia i rosnącym społecznym gniewie. Nie przypuszczał nawet, że prawdziwym zagrożeniem dla stabilności kraju staną się migranci.
Bałkański spisek
Zeszły rok był rekordowy.