Nadżib, lat 27, z wykształcenia architekt, koczuje przy stacji kolejowej w Izmirze, mieście na zachodnim wybrzeżu Turcji, czekając na transport do Stambułu. Dziesięć dni temu uciekł z Damaszku. Uciekł, mówi, przed prezydentem Baszarem Asadem, przed walczącymi z nim rebeliantami, przed głodem, a przede wszystkim przed służbą w wojsku i zesłaniem na front.
Najpierw zatrzymał się u przyjaciół w Homs, niegdyś ponadmilionowym mieście, a dzisiaj, czyli po prawie pięciu latach wojny domowej, pogorzelisku. Potem przedostał się do Libanu, skąd za zaoszczędzone pieniądze kupił bilet samolotowy do Turcji.
Dalej na zachód, czyli do Europy, mu się nie śpieszy. Chce znaleźć pracę w Stambule, zarobić pieniądze i sprowadzić do Turcji rodziców. – Dobrze mi tu – mówi. – Idę sobie ulicą, słyszę wezwanie do modlitwy, i czuję się jak u siebie.
Dosłownie na jego oczach, po drugiej stronie ulicy, dramat syryjskich uchodźców, czyli największy kryzys migracyjny od drugiej wojny światowej, rozgrywa się zupełnie inaczej. Kilkunastoletni chłopiec sprzedaje błękitne kamizelki ratunkowe z napisami Yamaha. Zarzeka się, że to nie podróbki. Cena – 75 lir, czyli jakieś 100 zł. Miejscowi przemytnicy zaganiają do obskurnego hotelu grupy nowych przybyszów, wystraszonych chłopów z syryjskiej prowincji, z tobołami i dziećmi na plecach.
Za parę dni, a może za tydzień, zwykle przed wschodem słońca, pod hotel podjedzie zamówiony przez przemytników autobus. Pojadą nim nad wybrzeże, a stamtąd, gumowym pontonem, popłyną do Grecji, szlakiem miliona uchodźców i imigrantów, którzy podobną podróż odbyli w ubiegłym roku.
1.
Do niedawna Europa zalecała Turkom opiekę nad migrantami, nie fatygując się, by ją współfinansować. Z kolei rząd prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana nie próbował powstrzymywać Syryjczyków przed niebezpieczną podróżą na zachód.