Przywódca hiszpańskich socjalistów Pedro Sanchez próbował w piątek ponownie przekonać posłów do tego, żeby poparli jego pomysł na koalicję. Według Sancheza Hiszpanią mogliby wspólnie rządzić Socjaliści (PSOE), centroprawicowa Ciudadanos i skrajnie lewicowy Podemos. Mieszanka wybuchowa, ale w sytuacji, kiedy od ponad dwóch miesięcy kraj nie ma rządu, trzeba próbować różnych konfiguracji.
Ale o ile w środowym głosowaniu idea wspólnych rządów nie przeszła, bo Sanchez potrzebował poparcia bezwzględnej większości deputowanych, o tyle w piątek potrzebna mu była tylko większość deputowanych obecnych na sali, więc była nadzieja. Jednak nawet przy takich wymaganiach nie udało się. Za propozycjami Sancheza głosowali socjaliści, posłowie z Ciudadanos i niewielka partia regionalna z Kararów, a przeciw – konserwatyści z Partii Ludowej (PP), skrajnie lewicowa Podemos, komunistyczna koalicja Izquierda Unida i cztery regionalne ugrupowania z Kraju Basków i Katalonii.
Rzecznik Podemos już dzień wcześniej zapowiedział, że jego partia nie może podpisywać czeku in blanco. A tym właśnie jest dzisiaj dla skrajnej lewicy związek socjalistów i centrowoprawicowej partii Ciudadanos. Podemos twierdzi, że w tym układzie trudno mu się odnaleźć, bo nie wie, czego tak naprawdę mógłby się po koalicjantach spodziewać. A sam lider Podemosu Pablo Iglesias cytował w parlamencie piosenkę Manu Chao, mówiąc, że Sanchezowi podoba się zarówno z lewej, jak i z prawej strony i gotów jest rozmawiać ze wszystkimi. Tyle że dla radykalnego Iglesiasa to wcale nie jest zaleta.
Podemos zachęca, żeby ponownie zacząć od zera, usiąść do negocjacji i jeszcze raz spróbować rozplanować koalicję. Najpewniej woleliby w niej nie widzieć posłów z Ciudadanos, bo o ile z socjalistami różnią się w kwestii Katalonii (PSOE nie dopuszcza referendum niepodległościowego Katalończyków, a Podemos rozważa je), to w innych sprawach mogliby się dogadać. Natomiast układanie się z centroprawicowymi posłami z Ciudadanos jest dla lewicowców z Podemosu nie do przyjęcia. Gotowość rozmowy wyrażają też posłowie z Ugrupowania Kraju Basków, chociaż jak mówi ich rzecznik, cudów żadnych się nie spodziewają.
Droga do nowej rundy rozmów koalicyjnych została jednak otwarta. Rozpoczyna się nowy, dwumiesięczny okres negocjacji. Próbować będzie można jeszcze do 2 maja, a jeśli przez ten czas nie powstanie rząd, Hiszpanie ponownie pójdą do urn i to najprawdopodobniej już pod koniec czerwca.
Część komentatorów uważa, że za chwilę na scenę wróci lider prawicowej Partii Ludowej Mariano Rajoy i przez najbliższe tygodnie to on będzie aktywnym graczem. Sancheza uznano już za spalonego. Tym bardziej, że w razie porażki kolejnej rundy negocjacji prawica będzie twierdzić, że to przez nieudolność przywódcy socjalistów trzeba rozpisać ponowne wybory. Jednak o tym, komu powierzyć zadanie sformowania rządu, zdecyduje król, więc nie wiadomo, czy odsyłanie Sancheza na ławkę rezerwowych nie jest przedwczesne.
Rajoy zabiegał o koalicję z socjalistami i z Ciudadanos przez pierwszy miesiąc po wyborach. Kusił ustępstwami. Jednak wówczas to Sanchez był przeciwnikiem takiego układu, wiedział, że wejście w koalicję ze skorumpowaną prawicą, którą przez ostatnie lata socjaliści ostro krytykowali, byłoby pocałunkiem śmierci. Socjaliści nie zmazaliby z siebie później miana zdrajców, którzy sprzedali swoje ideały za możliwość rządzenia. Poza tym dogadanie się polityków z PSOE z prawicą pozwoliłoby Podemosowi przejąć lewicowych wyborców, którym swobodnie mogliby już tłumaczyć, że socjaliści lewicowi są już tylko w teorii.
Rajoy ma więc równie małe szanse na utworzenie rządu co Sanchez. Jeśli nie jeszcze mniejsze, bo jest przedstawicielem obozu, który rządził przez ostatnie lata i ze względu na oskarżenia o gigantyczną korupcję nie zapisał się dobrze w pamięci Hiszpanów. Sanchez przynajmniej ma czystą kartę, dopiero zaczyna, jest młody i pracowity i swoją świeżością może przyciągać. Głosując w grudniu na dwie nowe partie, czyli Podemos i Ciudadanos, Hiszpanie pokazali, że chcą czegoś nowego. Że stare układy ich już nie interesują, a w polityce musi się coś zmienić.
Może więc jest tak jak pisze amerykański dziennik „Wall Street Journal”, że nowe wybory nie byłyby dla Hiszpanów złym rozwiązaniem. „Dałyby hiszpańskim wyborcom nową szansę, by zdecydować, czego naprawdę chcą od rządu”. Musieliby też wcześniej odpowiedzieć sobie na pytanie, jaka dokładnie dzisiaj ma być hiszpańska lewica i na jakiego typu prawicę byliby w stanie zagłosować. A potem oddać głos i czekać na nowy, lepszy rząd.