Naprawdę nie dzieje się nic – jak śpiewa poeta. Jakieś zawirowania i wstrząsy, jak to w polityce. Żadna grecka czy szekspirowska tragedia. Notowania prezydent Dilmy Rousseff lecą w dół. Przewodniczący kongresu, znany z politycznych intryg, podejmuje próbę impeachmentu, którą – jak na razie – blokuje Sąd Najwyższy. Boom gospodarczy, jaki Brazylia przeżywała przez ponad dekadę, właśnie się skończył i kraj wchodzi w cykl recesji. Inflacja jest spora, 10 proc., a w prasie niemal codziennie kolejny odcinek „gazetonoweli”, której bohaterką jest nieśmiertelna ciotka korupcja.
Wojna spływa z góry
Nawet polityczne orły miewają niższe loty. Konflikty są nieusuwalną częścią demokracji, politycy czasem kradną (tutaj akurat zawsze i niemało). Ludzie mają nieco mniej pieniędzy w portfelach niż dwa, trzy lata temu, ale wszystko działa, świat się kręci – i to o niebo sprawniej niż dwie, trzy, pięć dekad temu. Niespodzianką w tych okolicznościach jest narastające niezadowolenie społeczne i agresja, jakiej ten kraj nie pamięta od czasów... no właśnie, od kiedy? Jeżdżę do Brazylii od 20 lat i nie potrafię sobie przypomnieć momentu, który przypominałby obecny stan ducha mieszkańców – przepełniony frustracją, rozczarowaniem, wściekłością.
W Brazylii rzadko rozmawia się o polityce. Owszem, trochę przy okazji wyborów, ale i wtedy rozmowy szybko schodzą na temat dobrego jedzenia, meczu, ostatniej telenoweli, wakacyjnych planów. Nawet za dyktatury wojskowej, gdy było o czym gadać bez końca, ci, którzy walczyli z reżimem, wspominają, że czuli się osamotnieni, bo większość miała ich walkę w nosie.