Rozpoczynający się szczyt klimatyczny w Paryżu przypomina o tysiącach ludzi, którzy musieli opuścić swoje domy ze względu na podnoszący się poziom mórz, wysokie temperatury, susze, pustynnienie albo szalejące huragany. Tylko w zeszłym roku liczba klimatycznych tułaczy przekroczyła w sumie 19 mln. W ciągu ostatnich lat przez susze ponad milion ludzi przeniosło się z Etiopii, Somalii czy Erytrei do sąsiednich krajów: Jemenu, Kenii, Ugandy i Tanzanii. A do 2020 r. – jak przewiduje ONZ – swoje domy będzie musiało opuścić 50 mln ludzi, ponieważ ziemia, na której żyją, zamieni się w pustynie.
W przeciwieństwie do uchodźców politycznych, których chroni konwencja ONZ z 1951 r., klimatyczni uciekinierzy są zdani tylko na siebie. Nie mieszczą się w ramach skrojonej tuż po wojnie konwencji do spraw uchodźców, zakładającej pomoc tylko tym, którzy uciekają przed prześladowaniami na tle rasowym, religijnym czy narodowościowym. Nie mogą więc liczyć na żadną ochronę prawną czy azyl. Przez to nie mają również dostępu do żadnych programów pomocowych. Od lat wpadają więc w dziurę prawną i nikt nie wie, co z nimi zrobić.
Kilka tygodni temu o status uchodźcy klimatycznego ubiegał się Kiribatyjczyk Ioane Teitiota. Wyspa na której mieszka, ledwo wystaje ponad poziom Pacyfiku, a jego dom jest regularnie zalewany przez fale. Teitiota obawiając się, że kolejne podniesienie poziomu wody zatopi jego domostwo, a wraz z domem utonie cała jego rodzina, postanowił szukać pomocy w Nowej Zelandii. Tam też ubiegał się o azyl i przyznanie mu statusu uchodźcy klimatycznego. Swój wniosek argumentował tym, że podobnie jak ludzie, którzy uciekają przed wojną, on też boi się śmierci.
Ale choć kolejne sądy teoretycznie przyznawały Kiribatyjczykowi rację, prawa do azylu mu odmówiono. Nie otrzymał też statusu uchodźcy. I choć jego obrońca argumentował, że konwencja do spraw uchodźców powstała na długo przed zmianą klimatu i nikomu wówczas nie przyszło do głowy, że ochrona powinna należeć się również ludziom uciekającym przed katastrofami naturalnymi, to nowozelandzcy urzędnicy byli na te argumenty zupełnie nieczuli. Twierdzili, że Teitiota nie jest prześladowany, sytuacja jest zła, ale nie na tyle tragiczna, żeby nie mógł wrócić do siebie, a poza tym pomocy powinien raczej szukać w tzw. Inicjatywie Nansen.
Tyle że Inicjatywa Nansen dopiero raczkuje. Powstała trzy lata temu jako wspólny projekt rządów Szwajcarii i Norwegii. I dzisiaj jest raczej na etapie procesu konsultacyjnego, który ma dopiero opracować program ochrony skierowany do ludzi przesiedlonych z powodu klęsk żywiołowych i zmian klimatycznych.
Sporo czasu jeszcze jej zajmie stworzenie odpowiednich procedur, wypełniających lukę prawną, w którą wpadają dzisiaj wygnańcy klimatyczni. Tymczasem Kiribatyjczyk Teitiota i wielu jemu podobnych ratunku szukają już dziś. Dlatego szczyt klimatyczny jest dobrym pretekstem, żeby o tych ludziach przypomnieć.