17 dni zajęło rosyjskim władzom „ustalenie” przyczyny katastrofy samolotu airbus rosyjskich linii Metrojet, który rozbił się ostatniego dnia października nad półwyspem Synajskim. Po tragicznych zamachach w Paryżu Kreml więcej korzyści ma obecnie z przyznania aktu terroru niż z dalszego milczenia.
Na ekranie telewizora szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa Aleksandr Bortnikow przygarbiony przed prezydenckim biurkiem raportuje o najnowszych ustaleniach. To tradycyjna poza rosyjskich urzędników w takich sytuacjach – trochę Bizancjum na użytek mediów. „Można jednoznacznie stwierdzić, że to był zamach terrorystyczny” – mówi Bortnikow.
Władimir Putin z kolei zapewnił: „Rosja znajdzie terrorystów w każdym miejscu kuli ziemskiej i ich ukarze”. I jeszcze, co było do przewidzenia: „Działania bojowe naszego lotnictwa w Syrii powinny być nie tylko kontynuowane. Powinny być nasilone tak, by zbrodniarze zrozumieli, że nie unikną zemsty”.
Rosjanie twierdzą, że ktoś wniósł bombę na pokład samolotu. Podobno doszło już do aresztowania dwóch pracowników lotniska w Szarm el-Szejk. Co prawda Egipt zaprzecza, ale to nieistotne. Rosyjski widz musi dostać jasny i wiarygodny przekaz – nasze służby działają sprawnie i ukarzą sprawców. To nic, że (rzekomo) dwa tygodnie zajęło im ustalenie tego, co inni wiedzieli od razu.
Przez minione dwa tygodnie rosyjscy analitycy debatowali nad strategią, jaka wybierze Kreml w sprawie zamachu nad Egiptem, w którym zginęły 224 osoby, głównie turyści z Petersburga. Zaledwie miesiąc po rozpoczęciu rosyjskich nalotów na Syrię doszło do katastrofy, za którą odpowiedzialność wzięła na siebie lokalna odnoga tzw. Państwa Islamskiego, najaktywniej działającego w Syrii i Iraku.
Już kilka dni po katastrofie o tym, że doszło do zamachu, mówiły zachodnie służby specjalne, przywódcy USA i Wielkiej Brytanii. Rosjanie, w ślad za Anglikami, zabronili lotów do Egiptu. A jednak Kreml milczał, unikając jednoznacznego stwierdzenia, że miał miejsce akt terroru. Rosyjskie media – tak samo. Władimir Putin nie chciał, by Rosjanie łączyli rosyjskie zaangażowanie w Syrii z zamachem. „Tych spraw nie należy ze sobą wiązać” – mówił wprost rzecznik prezydenta Dmitrij Pieskow.
Wszystko zmienił piątek, 13 listopada. Światem wstrząsnęły informacje o serii zamachów w Paryżu. Niczym 11 września 2001 r. Władimir Putin zareagował błyskawicznie, oferując Zachodowi pomoc w walce z międzynarodowym terroryzmem. Rosyjscy politycy, komentatorzy i eksperci jednym głosem powtarzali: „z terroryzmem nie da się wygrać w pojedynkę, wy potrzebujecie nas, a my was. Musimy się zjednoczyć, by wygrać z najgorszym złem”. W rosyjskich mediach Ameryka, Unia Europejska – jeszcze wczoraj najwięksi wrogowie – dzisiaj stali się sojusznikami. „Rosjanie zawsze mieli dobry stosunek do narodu amerykańskiego” – przekonywał Walerij Fiodorow, szef państwowej sondażowni WCIOM.
Kadry ze szczytu G20 w Antalyi potwierdziły, że idzie nowe. Putin spotyka się z Obamą, z Merkel, innymi przywódcami – wykuwają nową strategię walki z Państwem Islamskim.
W relacjach z Zachodem zamach na Airbusa potwierdza wiarygodność Putina jako potencjalnego sojusznika. Zaś na arenie wewnętrznej przestał być już bombą z opóźnionym zapłonem. Zbrodnia w Paryżu pomogła Putinowi ją rozbroić. Owszem, Rosja padła ofiarą zamachu. Ale to samo spotkało przecież Francję, to samo może spotkać każde inne państwo zaangażowane w „słuszną i sprawiedliwą” walkę z Państwem Islamskim.