Bakcyl separatyzmu dotarł i tutaj. 1 listopada zaczęły się wybory delegatów mających zadecydować, jaką formę przybierze samorząd rodowitych Hawajczyków, którzy od dawna dopominają się od władz federalnych USA uznania swej suwerenności. Pragną uzyskać prawa takie, jakie mają plemiona indiańskie na kontynencie, którym status „niepodległych narodów” zapewnia możliwość posiadania niezależnej policji, szkół i własnego sądownictwa oraz zwalnia ich plemienne korporacje od podatków dochodowych (choć jako obywatele USA Indianie płacą je indywidualnie).
Rdzenni mieszkańcy Hawajów stanowią dziś raptem 8 proc. populacji archipelagu i należą do jego najbiedniejszych mieszkańców. Prawo do prowadzenia kasyn wydźwignęło z nędzy niektóre plemiona indiańskie w USA, ale Hawaje nie zezwalają na hazard. Nie wiadomo więc, jakie byłyby praktyczne konsekwencje ewentualnej suwerenności Hawajczyków – chodzi im raczej o odrodzenie rdzennej kultury i języka, którym mówi dziś tylko tysiąc mieszkańców stanu, bo sto lat temu asymilacyjna polityka USA tłumiła etniczne języki.