Główny dworzec kolejowy w Ankarze to perełka art déco, choć dziś oszpecona reklamami. W 1937 r., gdy powstał, był znakiem Europy pośrodku anatolijskiej pustyni, symbolem szalonej modernizacji pierwszych dziesięcioleci nowej republiki. Brytyjski historyk Stanford J. Shaw nazywa ankarski dworzec „stemplem zachodniej cywilizacji na barbarzyńskim ciele Azji”.
Dziś „stempel” jest najbardziej zatłoczonym dworcem w Turcji – odchodzi z niego dziennie ponad 180 składów. Do Stambułu można dojechać szybkim pociągiem produkcji niemieckiej, który mknie przez równiny Anatolii z prędkością 250 km/h. Obsługa zdecydowanie lepsza niż w Intercity. I choć Turcy znacznie częściej jeżdżą dalekobieżnymi autokarami, których standard nie ma sobie równych w całej Europie, to jednak kolej pozostała w Turcji symbolem postępu.
Ten właśnie ankarski dworzec, który symbolicznie łączy turecką stolicę z Europą, 10 października był świadkiem najkrwawszego zamachu w historii kraju. Zamachu, który miał na celu Republikę Turecką od Europy odłączyć. Kilkadziesiąt metrów od budynku dworca, wśród ludzi zbierających się przed pokojową manifestacją, dwóch terrorystów wysadziło się w powietrze, zabijając przy tym ponad 120 osób, raniąc kilkaset.
Był to trzeci zamach terrorystyczny w Turcji od czerwca. W sumie zginęło już w nich ponad 200 osób. Jednocześnie od końca lipca trwa największa od 20 lat ofensywa tureckiej armii przeciwko kurdyjskim bojownikom z Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Kilkanaście kurdyjskich miast w południowo-wschodniej Turcji jest de facto poza kontrolą Ankary.