Bliżej nie znaczy blisko
Fragment skrzydła z Reunion należał do zaginionego Boeinga 777
Na pewno jest bliżej. W rękach śledczych znalazł się jedyny jak dotąd fragment potężnej maszyny, na której pokładzie podróżowało 239 osób. Zarazem to jedyny dowód, że rejsowy B777 Malaysia Airlines z Kuala Lumpur do Pekinu rozbił się gdzieś na Oceanie Indyjskim, w miejscu, którego być może nigdy nie uda się ustalić.
Samolot wystartował 8 marca ubiegłego roku i niedługo po starcie słuch po nim zaginął. To ewenement we współczesnym lotnictwie komunikacyjnym, gdzie trasy przelotu maszyn monitorowane są właściwie bez przerwy, a same samoloty przemieszczają się pod czujnym okiem radarów. Traf chciał, że rejon Oceanu Indyjskiego, nad który wleciał B777, nie znajdował się pod jakąkolwiek kontrolą. Wiadomo tylko tyle, że niedługo po starcie, wbrew planowi lotu, skręcił ostro na zachód, a potem na południe.
Fragment, który obecnie znajduje się we francuskiej Tuluzie, to tzw. klapolotka. Czyli część, która znajduje się mniej więcej po środku skrzydła samolotu, na tzw. krawędzi spływu. Służy do zwiększania siły nośnej oraz do przechylania maszyny na boki.
Odnalazł ją jeden z mieszkańców zamorskiego terytorium Francji – położonej na wschód od Madagaskaru wyspy Reunion – który zajmuje się sprzątaniem tamtejszych plaż. Właśnie na jedną z nich ocean wyrzucił około dwumetrowy fragment skrzydła. Szczątków było prawdopodobnie więcej, ale mężczyzna palił je, nie zdając sobie sprawy, jakiej wagi znaleziska ma w rękach.
Mimo to, oprócz klapolotki, w ręce śledczych trafiły również inne fragmenty, należące prawdopodobnie do malezyjskiego B777 - szyby, części foteli, zniszczone mocno elementy walizki, które ocean wyrzucił na brzeg wyspy. Ich badania jeszcze trwają, nie ma oficjalnego potwierdzenia, że pochodziły właśnie z tego samolotu.
Poszukiwania śladów lotu MH370 skoncentrują się teraz zapewne w części Oceanu Indyjskiego bliskiej Australii, skąd prądy morskie zmierzają na Reunion. Obszar, jaki trzeba przeszukać, jest jednak na tyle duży, że wskazanie miejsca prawdopodobnej katastrofy może potrwać jeszcze długie miesiące, a nawet zakończyć się zupełnym fiaskiem. Przeszukane mają być także brzegi Mauritiusa, czyli wyspy położonej blisko Reunion. O pomoc poproszono władze Madagaskaru, dokąd również, za sprawą prądów oceanicznych, mogły dotrzeć szczątki rozbitej maszyny.
Odnalezienie innych fragmentów poszycia jest niezwykle ważne choćby dlatego, że pozwoliłoby ustalić, czy samolot roztrzaskał się o powierzchnię oceanu, czy też np. eksplodował. Najważniejsze jednak jest odszukanie czarnych skrzynek, czyli rejestratorów lotu. To dopiero analiza ich nagrań pozwoli wskazać przyczynę tragedii (wielu ekspertów uważa, że na pokładzie mogło dojść do dekompresji - na tyle powolnej, że załoga jej nie zauważyła, tracąc w konsekwencji przytomność i panowanie nad maszyną).
O tym, że poszukiwania mogą zakończyć się sukcesem, Francuzi już raz się przekonali – w maju 2011 roku, po dwóch latach zakrojonych na niespotykaną skalę poszukiwań, odnaleźli wówczas na dnie Atlantyku rejestratory Airbusa A 330 Air France, który rozbił się z powodu błędu pilota. Na wrak udało się trafić dzięki użyciu podwodnego drona, który metr po metrze skanował dno oceanu w poszukiwaniu szczątków maszyny.
Czy tym razem też tak będzie? Szanse na pewno wzrosły, ale nie na tyle, by stwierdzić, że przełom jest kwestią czasu. Ekipom poszukiwawczym wciąż potrzeba dużo szczęścia.