Od kiedy rozpadła się stara dobra Juga, byłe republiki, przynajmniej w ich własnym mniemaniu, więcej dzieli niż łączy, a wiedzę o sąsiedzie często zastępują stereotypy i żarty, takie jak ten: „Jaki jest rekord Czarnogóry na sto metrów? Sześćdziesiąt siedem metrów”.
W nagrodzonej Angelusem powieści Miljenka Jergovicia Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki znajduje się scena, w której bohater, Serb z Liki pracujący w zagrzebskiej policji, wstaje pewnego dnia o piątej rano i goli swe noszone od osiemnastego roku życia wąsy. Jest przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Jugosławia się sypie, zaraz wybuchnie wojna, a koledzy z policji patrzą na niego krzywo, bo na jego twarzy sumiaste wąsy wypisują wielkimi literami: „Uwaga! Serb!”. Oczywiście ta desperacka próba ucieczki od własnego i cudzego wyobrażenia w niczym nie może pomóc komuś, kto ma na imię Lazar, czyli Łazarz, tak jak car zabity przez Turków na Kosowym Polu, a w dodatku większość słów akcentuje nie tak, jak trzeba. Serb, jaki jest, każdy widzi.
W poradniku jak rozpoznać „innego” punktem pierwszym dla eks-Jugosłowianina są zatem wąsy. Wąsy i długie brody noszą Serbowie i muzułmanie. „Cywilizowani” Chorwaci i Słoweńcy nigdy. „Zgól tę brodę” – powtarza dziadek chorwackiemu znajomemu. „Wyglądasz jak czetnik”. Zanim jeszcze rozmówca, którego podejrzewamy, że może nie być „nasz”, otworzy usta, już możemy się o nim sporo dowiedzieć. Białe skarpetki do ciemnych butów, kilka sygnetów i różaniec w formie bransoletki nieodmiennie zdradzają mieszkańca Hercegowiny. Po zimnym łokciu i Mercedesie albo BMW na niemieckich blachach rozpoznajemy Bośniaka wracającego na ojczyzny łono z tradycyjnego gastarbajtu, czyli bausszteli. W większych miastach, przede wszystkim Zagrzebiu, Belgradzie i Lublanie, w taki sposób „swoi” rozpoznają dotepenca – przybysza z tej gorszej, bardziej wschodniej Jugosławii, który do owłosionej klaty i podkoszulka-żonobijki dopasowuje wielki złoty łańcuch, a całość dopełnia klapkami Nike.
Blady język ze szkolnej czytanki
Jeśli jednak tym razem nasz były towarzysz postanowił się zakamuflować i nosi na przykład powszechny na całych Bałkanach dres, nie ma się czym martwić. Zdradzi go pierwsze zdanie. Jeden z jugosłowiańskich kabaretów o monthypythonowskim humorze, Top lista nadrealista, stworzył w latach osiemdziesiątych skecz o nazwie Języki. Profesor Nermin Przypadek tłumaczy w nim, że istnienie języka serbsko-chorwackiego jest kompletną fikcją. Z językoznawczego punktu widzenia istnieje bowiem sześć języków – chorwacki, serbski, bośniacki, hercegowiński, czarny i górski. Ilustruje tę tezę, przedstawiając proste zdanie we wszystkich tych językach. To, co po chorwacku brzmi ja čitam, po bośniacku wymawiamy jako ja čitam, a po górsku, nikt się zapewne nie domyśli, ja čitam. Satyryczny portal NewsBar obwieścił ostatnio, że ze względu na ciągłe konflikty związane z poszukiwaniem przez Komisję Europejską adekwatnej nazwy dla tego języka ostatecznie zwyciężyła najpopularniejsza wśród użytkowników wersja „nasz język”.
Ale to tylko połowa prawdy. Jednocześnie użytkownicy dawnego serbsko-chorwackiego potrafią na podstawie kilku zamienionych zdań zlokalizować się wzajemnie z dokładnością do dziesięciu kilometrów i odtworzyć sobie historię przeprowadzek z ostatnich dwudziestu lat (przesadzam mniej, niż mogłoby się wydawać). Jak bardzo nie próbowaliby się maskować, zdradzi ich akcent, charakterystyczne powiedzonko, zbyt miękko wypowiedziana spółgłoska. Być może wszyscy oni mówią tym samym językiem, ale równie dobrze każdy mówi własnym. Wielość dialektów i gwar, które są używane także w tych bardziej formalnych sytuacjach komunikacyjnych, sprawia, że praktycznie w każdym miejscu wytworzyła się specyficzna i łatwo rozpoznawalna gwara, a większość użytkowników posiada charakterystyczny idiolekt. Wyjątkiem są może tylko ci, którzy mówią tym bladym językiem ze szkolnej czytanki, jakiego nie używa nikt poza tymi, którzy nie mieszkają tam, skąd pochodzą. I w dodatku starają się to ukryć.
Im dalej, tym lepiej
Jeśli spojrzeć na cechy, jakie mieszkańcy byłej Jugosławii tradycyjnie przypisują swoim sąsiadom i dawnym towarzyszom w braterstwie i jedności, można zauważyć pewną prawidłowość. Z każdym kolejnym krokiem na północ albo południe zasady gry się zmieniają. Dla Czarnogórca Serb jest pracowity i zaradny, podczas gdy dla Chorwata już znacznie mniej. Serbowie uważają, że to Chorwaci ciężko pracują, ale dla Słoweńca wszyscy na wschód są tak samo leniwi. Stasiuk twierdził, że Słoweńcy to „zdrajcy słowiańskiej rozpierduchy”, i bez względu na to, jak bardzo jest to uproszczona i stereotypowa wizja, tak właśnie są widziani przez całą resztę południowosłowiańskiej braci. Ale dla przeciętnego Serba czy Bośniaka Chorwat też jest zbyt chłodny, zdystansowany i opanowany. No, chyba że Dalmatyńczyk. Dalmatyńczyk jest leniwy i rozwrzeszczany i lubią go nawet Serbowie. Ale czy taki Dalmatyńczyk to w ogóle prawdziwy Chorwat?
Problem z byłą Jugosławią jest taki, że nie dzieli się ona tylko na zwaśnione i nieprzepadające za sobą państwa. Zasadniczo im dalej od siebie, tym lepiej – Macedończycy najbardziej lubią Chorwatów, a Słoweńcy i Serbowie też jakoś się dogadują, bo też i najmniej znają.
Główne linie podziału być może wyznaczają jednak granice regionów. Chorwat z Istrii od Chorwata ze Slawonii czy Chorwata z Zagorja w wielu kwestiach różni się znacznie bardziej niż od włoskiego, serbskiego czy słoweńskiego sąsiada. To oczywiste, skoro mówią różnymi dialektami, byli pod wpływem innych centrów kulturowych oraz posiadają odmienną historię, a w efekcie również kuchnię, obyczaje i doświadczenia.
Słoweńcy ciągle dają nam w dupę
Przespacerujmy się zatem z północy na południe. Stereotypowy Słoweniec to taki Austriak doprawiony nutką słowiańskiej wesołości. Uporządkowany, solidny, w tygodniu ciężko pracujący, a w niedzielę biegający na Triglav w skarpetkach do kolan, podczas gdy bośniacki budowlaniec posuwa mu żonę. Słowenki uchodzą bowiem za niezbyt usatysfakcjonowane pożyciem małżeńskim i ponoć chętnie, już od czasów Jugosławii, sięgają po rozwiązania nadciągające ze wschodu w poszukiwaniu lepszego standardu ekonomicznego. Od Vardaru do Triglavu krąży zatem niewyszukany dowcip: „Co robi Bośniak po ukończeniu osiemnastu lat? Jedzie do Słowenii poszukać pracy. A co robi Słoweniec po ukończeniu osiemnastu lat? Jedzie do Bośni poszukać taty”.
Macho przepychanki na tym się nie kończą. Najmniej ciepło – między innymi ze względu na konflikt graniczny wokół Zatoki Pirańskiej – nastawieni są do Słoweńców Chorwaci. Jednym z przejawów braku sympatii jest nieustanne wypominanie im „rozmiaru”. Jest coś niewymownie uroczego w wysłuchiwaniu, jak czteroipółmilionowy kraj wyśmiewa się z tego dwumilionowego, wypominając mu bycie parkingiem Austrii, posiadanie linii brzegowej wystarczającej na krótki spacer i to, że wszyscy mylą go ze Słowacją. „Słoweńcy ciągle dają nam w dupę” – tłumaczył mi Josip, bośniacki Chorwat. „Widocznie ich dojście do morza o łącznej szerokości dwóch metrów jest dla nich za małe, chociaż twierdzą, że jest w zupełności satysfakcjonujące. To kwestia kompensacji i zawodów w stylu »czyj jest większy«. Chociaż to akurat jest dla wszystkich oczywiste”.
Podszyte zazdrością o szybszy rozwój ekonomiczny i nietraumatyczne opuszczenie Jugosławii komentarze równie często wskazują na słoweńską sztywność, skąpstwo i zarozumialstwo. Słoweńcy nie pozostają dłużni – wszystkich eks-yu przybyszów określają pogardliwie mianem Czefurów i spoglądają z wyższością przede wszystkim na „głupich Bośniaków”. Rosnący w ostatnich latach kryzys ekonomiczny systematycznie obniżał sympatię wobec imigrantów, a Czefurzy nie ułatwiali sprawy, trzymając się w swoich grupkach, obnosząc się na każdym kroku z dumą ze swojej „prawdziwej” ojczyzny i niechęcią do Słowenii (ta ostatnia wyrażana jest najczęściej w akompaniamencie najbardziej popularnego przekleństwa tych ziem, określającego charakter interakcji psa z matką interlokutora). Czefurzy nierzadko odmawiają też nauczenia się choćby jednego słowa po słoweńsku, a w przypadku słoweńskiego różnica jest już spora; ja čitam po słoweńsku brzmi jaz berem.
Najbardziej europejska z Europ
Jeśli szukać ogólnego stereotypu Chorwata, uchodzi on za wiecznie niezadowolonego uciekiniera z Bałkan, który za wszelką cenę próbuje być częścią Europy Zachodniej, lecz zawsze ze sporą dozą ostrożności wobec tego, co ta Europa przynosi. Właściwie to Europa powinna zauważyć, że to Chorwaci są najbardziej europejską z Europ – choć starożytny Chorwat, który na te ziemie przybył w VII wieku, aby krzewić swoją wysoką chorwacko-europejską kulturę, pochodził z Iranu, czego dowiodły, za rządów prezydenta Franja Tuđmana, rzesze językoznawców. Z jugosłowiańskiej perspektywy Chorwat jest zatem z reguły naburmuszony i nikogo nie lubi: Słoweńców, bo granica, Serbów, bo wojna, Bośniaków, bo dali się poturczyć, Czechów, bo przywożą nad morze swoje pasztety, Niemców, bo wszystko mają lepsze (Słowenki, Czeszki i Niemki to inna kategoria). Zero dystansu i poczucia humoru. Z Chorwatem jest trochę jak z Polakiem – gdzie spotka się trzech, tam trzy punkty widzenia, trzy pomysły na naprawę rzeczywistości i jedna awantura. Chorwaci z lubością uprawiają zatem podziały wewnętrzne: mieszkańcy wysp to skąpiradła, Dalmatyńczycy są leniwi, konserwatywni i niefrasobliwi, mieszkańcy Istrii to zniewieściali i liberalni obyczajowo pół-Włosi, a ci ze Slawonii mogą zdecydowanie najwięcej zjeść i wypić. Śledząc kawocentryczną perspektywę Słoweńca Božidara Jezernika, w CK Zagrzebiu pije się kawę po wiedeńsku, w Slawonii po turecku, a na Istrii cappuccino. Wspominany wcześniej podział na regiony o odmiennej historii, zwyczajach i dialektach najbardziej widoczny jest właśnie w Chorwacji – regionalizm i związane z nim poczucie wspólnoty na poziomie odmiennym niż narodowy to w zasadzie jedna z głównych cech kultury chorwackiej, co przekłada się w pewnym stopniu również na ogólnojugosłowiańską percepcję.
Dwumetrowi mafiosi i kosmopolityczne pizdy
Bośniacy, jeśli spojrzeć na nich bez narodowościowych podziałów, mają wizerunek wioskowego głupka. Głównymi bohaterami dowcipów powszechnych w całej Judze są z reguły Mujo i Haso, ewentualnie ich towarzyszka Fata (imiona te ewidentnie wskazują na bośniackie pochodzenie). Są oni poczciwi, dobrzy i sympatyczni, ale niespecjalnie rozgarnięci i zdecydowanie zacofani. Jakkolwiek Bośniak próbowałby przechytrzyć system, zawsze obróci się to przeciwko niemu. Dostanie w dupę, ale nie popsuje mu to humoru – w końcu przetrenował to już we wszystkich możliwych wariantach. Można sobie dzięki niemu poprawić samoocenę i pocieszyć się myślą, że przecież zawsze ktoś ma gorzej od nas. Zwłaszcza gdy przybywa do Zagrzebia albo Belgradu, Bośniak jest jak ubogi krewny – w sumie sympatyczny, tylko wstyd go w towarzystwie pokazać. Wizję niereformowalnego Bośniaka tkwiącego w swoim mentalnym średniowieczu pogłębia jeszcze przekonanie o fanatyzmie religijnym, szczególnie mocne w przypadku muzułmanów, czyli Bośniaków. Jednocześnie na całych Bałkanach Bośniacy są znani ze swojej gościnności, skłonności do zabawy i wybuchowego temperamentu. Są szczerzy i spontaniczni, a ich życie rozpina się między merakiem, czyli poszukiwaniem radości w każdej chwili, a sevdahem, subtelnym smutkiem, melancholią i tęsknotą. Ale na co dzień Bośniacy umieją sobie radzić – tu łapówka, tam jakiś mały przekręcik, ewentualnie drobna kradzież albo przemyt. A wzięli się ponoć stąd, że niedźwiedź przez pomyłkę przeleciał buk.
Jesteśmy bestiami!
Serb ma za to brodę do pasa, nóż w zębach i obłęd w oczach. W trakcie ostatniej wojny, kiedy obie strony oskarżały się o rzeczy czasem tak kuriozalne, jak na przykład rzucanie ofiar na pożarcie lwom w zoo, to Serbowie – mniej lub bardziej zasłużenie – dostali po łbie tytułem najbardziej krwiożerczych eks-Jugoli. Do dzisiaj mają zresztą o to ogromny żal, nie tylko do Chorwatów i Bośniaków, ale też do całej Europy Zachodniej; uważają, że padli ofiarą antyserbskiej propagandy. Kierowca, który kiedyś zabrał mnie na stopa taksówką między Belgradem i Nowym Sadem, na koniec powierzył mi misję: „Nie chcę od ciebie pieniędzy, idź tylko i powiedz w tej swojej Europie, że jesteśmy dobrymi ludźmi z bardzo czarnym PR”.
Wojenne wspomnienia powoli jednak bledną, a Serbom, oprócz łatki nacjonalistów, sąsiedzi coraz częściej przypisują także inne cechy, jak duma i odwaga, połączona jednak z niesamowicie zawyżoną samooceną. Jeśli jednak wchodzić w szczegóły, przeciętny mieszkaniec południowej Słowiańszczyzny, a tym bardziej przeciętny Serb, inaczej postrzega mieszkańców różnych serbskich regionów. Najbardziej na tle całego kraju wyróżnia się oczywiście Wojwodina ze względu na swoją specyficzną historię i multietniczność. Krytyczni wobec dążeń Wojwodiny do autonomii Serbowie z innych regionów potrafią ocenić jej mieszkańców dość surowo – „pedalskie, sfeminizowane, kosmopolityczne cipy, obleśni demokratyzujący jugonostalgicy, separatyści i najgorsi zdrajcy, którzy chcą się połączyć z Węgrami i Chorwatami”.
Książęta na hamakach
Z Czarnogórcami sprawa jest prosta. Tego sześćsettysięcznego kraju na szczęście nie trzeba dzielić, niektórzy zaś nadal chętnie łączą go z Serbią. Od Lublany do Skopje funkcjonuje jednolity i charakterystyczny obraz Czarnogórca. Jest on przede wszystkim niesamowicie leniwy i czasem więcej trudu kosztuje go unikanie wysiłku niż innych ciężka praca. Po sieci krążą tysiące dowcipów wskazujących na lenistwo Czarnogórców, a chyba najpopularniejszy z nich informuje o tym, jakie jest ulubione zwierzę Czarnogórca. Wąż – chodzi i leży.
Poza legendarnym nieróbstwem Czarnogórą rządzi mafia, sąsiedzi uważają ją za królestwo łapówek, machlojek i kombinacji, a Czarnogórców za dwumetrowych drągali niecofających się przed używaniem radykalnych argumentów. Sąsiedzi śmieją się poza tym z czarnogórskiej megalomanii i skłonności do przypisywania sobie i swoim przodkom licznych zasług. W żartobliwym formularzu z prośbą o zatrudnienie w rządzie Czarnogóry trzeba między innymi zakreślić tytuł naszego dziadka – do wyboru mamy serdara, władykę i wojewodę, oraz wskazać na swój stopień pokrewieństwa z Mikołajem I Petroviciem-Niegoszem, jedynym w historii królem Czarnogóry.
Po bułki do Sziptara
Pierwsze miejsce w kategorii „najgorszy wizerunek” otrzymują jednak jugosłowiańscy Albańczycy. Już od czasu II wojny światowej zwani są „Sziptarami” (od albańskiego Shqipëtar) – początkowo miało to wskazywać na jedność Albańczyków mieszkających w Jugosławii z tymi w Albanii, ale szybko osiągnięty został efekt przeciwny; słowo to stało się silnie pejoratywnym określeniem właśnie jugosłowiańskiego Albańczyka. Znienawidzeni w Serbii ze względu na Kosowo są bardzo negatywnie postrzegani także w Macedonii, gdzie stanowią więcej niż jedną czwartą mieszkańców. Stereotyp Albańczyka jest w zasadzie podobny do polskiego stereotypu Cygana – jest brudny, hałaśliwy, kradnie, ogólnie przeszkadza i lepiej z nim nie mieć wiele do czynienia. Ale jest w tym wyobrażeniu jeden pozytywny wyjątek – jak Jugosławia długa i szeroka mamy wysyłają dzieci do sklepu ze słowami: „Idź do Sziptara i kup kilka bułek i burek”. Wszyscy wiedzą, że w każdym większym mieście to oni mają najlepsze piekarnie, cukiernie i fast foody.
Najfajniejsi
Za to chyba najbardziej pozytywne, ale przy tym i najbardziej mgliste wyobrażenie mają eks-Jugosłowianie o Macedończykach. Macedończyk jest jak słońce z jego flagi – radosny, ciepły i przyjemny. Lubi pośpiewać, trochę wypić, zatańczyć i pośmiać się, jest gościnny i niezbyt frasobliwy. Chorwaci nie mogą wyjść z podziwu jak on to robi, że Grecy odmawiają mu nazwy, Serbowie autokefaliczności Cerkwi, Albańczycy robią bałagan, a jemu nie spędza to szczególnie snu z powiek – spokojnie tylko stawia kolejne pomniki Aleksandrowi. Mitomańskie zapędy Macedończyków czasem innych śmieszą, a czasem irytują, ale to w Grecję są wymierzone, zatem wśród Słowian nie wywołują przesadnego wzburzenia. Ponadto, Macedończykom przypisuje się najszerszy repertuar przekleństw, co na tych terenach, biorąc pod uwagę konkurencję, jest nie lada osiągnięciem.
*
I tu wypada nam zakończyć ten krótki spacer po byłych republikach niegdyś jednego państwa, którego mieszkańcy dzisiaj wydają się – przynajmniej w swoich własnych wyobrażeniach – bardziej się różnić niż poczuwać do jakiejkolwiek wspólnoty. Dla niezainteresowanego detalami obserwatora z zewnątrz cała Jugosławia najczęściej wrzucana w jeszcze szerszą kategorię Bałkan (bez względu na to, jak niewiele jest przesłanek, aby zaliczyć do nich choćby Słowenię) posiada jeden wspólny stereotyp. Z reguły wyrażany jest on wytartym już dawno hasłem „kocioł bałkański” albo spojrzeniem, które dobrze opisuje serbski teoretyk kultury, Ivan Čolović: „Bałkany wyobrażano sobie nie jako część Europy, ale jako odbity obraz tego, co w stosunku do Europy było gorsze i inne”. Sami mieszkańcy państw należących niegdyś do SFRJ z lubością uprawiają podziały i rozróżnienia, jednocześnie najchętniej przypisując „innym” te cechy, których nie lubią w sobie, a ze swoim kompleksem bycia tą „gorszą” Europą nieustannie poszukują kogoś, kto wydaje się jeszcze mniej cywilizowany, bardziej zacofany i biedniejszy. Retoryka bałkanizacji trwa. Bałkany są przecież, tak jak Wschód, zawsze trochę dalej.
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru magazynu „Ha!art”. Partnerem medialnym najnowszego „Ha!artu” jest POLITYKA.PL
*
Polecamy także tekst Jagienki Wilczak z najnowszego numeru POLITYKI o imigrantach przemierzających Bałkany