Prezydent Turcji na początku kampanii przed niedzielnymi wyborami do parlamentu przewidywał, że jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), która rządzi samotnie Turcją od 2002 r., tym razem zdobędzie rekordowe 400 mandatów na 550 możliwych. Gdyby tak się stało, mogłaby sama zmienić konstytucję i zapewnić Erdoğanowi niemal dyktatorską władzę. Zdobyte przez AKP 258 mandatów to za mało nawet, aby utworzyć rząd.
Poniekąd winni są Kurdowie. Pierwszy raz w historii do parlamentu weszło ugrupowanie niekryjące swoich związków z tą największą, bo liczącą ok. 20 proc. społeczeństwa, mniejszością. Ludowa Partia Demokratyczna (HDP) co prawda kreowała się na siłę ogólnokrajową z lewicowym programem, ale prawie wszyscy jej posłowie (80, w tym 31 kobiet i jeden gej) to Kurdowie. Z 13-proc. poparciem HDP przekroczyła najwyższy na świecie, 10-proc. próg wyborczy i jako czwarta partia w parlamencie zupełnie wywróciła podział mandatów z poprzednich wyborów. W rezultacie choć AKP zdobyła w niedzielę 41 proc. głosów, nie ma większości; w 2002 r. zgarnęła zaledwie 34 proc. i z dużym marginesem rządziła sama.
Winna jest więc również konstytucja. Pochodzi z 1982 r., została oktrojowana przez generałów, którzy wcześniej dokonali zamachu stanu, i daleko jej do zachodnich standardów. Stąd częściowo rację ma Erdoğan, który od lat domaga się nowej ustawy zasadniczej. Ta obecna sprawdza się tylko wtedy, gdy rządząca partia ma dużą przewagę nad resztą, jak dotychczas AKP. Turcja politycznie i gospodarczo straciła całe lata 90., bo zabrakło takiej dominującej siły. Teraz AKP mówi o koalicji, ale ta jest mało prawdopodobna i możliwe są przyspieszone wybory.