Świat

Zabić partie

Starym politycznym układom wyborcy mówią nie

W Hiszpanii nowe lewicowe Podemos ma szansę wyprzeć starą socjalistyczną PSOE. W Hiszpanii nowe lewicowe Podemos ma szansę wyprzeć starą socjalistyczną PSOE. Eloy Alonso/Reuters / Forum
W kolejnych wyborach oburzeni Europejczycy odsuwają od władzy stare partie polityczne. Ale zdziwi się ten, kto sądzi, że bez nich polityka będzie lepsza.
Niemieckie partie stały się w dużej mierze klubami seniorów.Tobias Schwarz/Reuters/Forum Niemieckie partie stały się w dużej mierze klubami seniorów.

W przyszłości 2015 r. może być uznany za finał 70-letniej epoki – koniec starej polityki w Europie. Polityki opartej na ideologii, wielkich partiach masowych i starych podziałach na lewicę i prawicę. Nie jest to proces, który rozpoczął się w styczniu, ale tylko od początku roku stare systemy partyjne poszły w rozsypkę w Grecji, Francji i Wielkiej Brytanii. Wyniki hiszpańskich wyborów regionalnych z 24 maja zwiastują, że również tamtejszy, ostatni duży system dwupartyjny w Europie, nie dotrwa do końca roku.

W demokratycznej Hiszpanii jeszcze się nie zdarzyło, aby rząd tworzyła koalicja. U steru wymieniały się grzecznie dwa polityczne molochy: prawicowa Partia Ludowa i socjaliści z PSOE. Majowe wybory regionalne formalnie wprowadziły na scenę polityczną z niezłymi wynikami dwa nowe ugrupowania, lewicowe Podemos i centrowych Obywateli (Ciudadanos). Do końca roku w Hiszpanii muszą się odbyć wybory do Kortezów i jest już niemal pewne, że krajem będzie rządzić koalicja z udziałem nowych. I w słowie „nowe” nie chodzi tylko o metrykę, choć założone 17 miesięcy temu Podemos ma szanse pokonać socjalistyczną PSOE, która istnieje od 1879 r.

Nowe na skalę kontynentalną jest przede wszystkim podejście do polityki. Siedem lat kryzysu postawiło Europejczyków przed iluzją wyboru między rządami „ekspertów”, którzy obiecują wyjście z kryzysu zgodnie z zaleceniami Banku Światowego i MFW, a populistami pokroju włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazdek czy właśnie hiszpańskiego Podemos. Obie strony wydają się jak najdalsze od siebie, ale coś je łączy. „Eksperci” uważają, że jest tylko jedno racjonalne rozwiązanie dla każdego politycznego czy gospodarczego problemu, więc jakakolwiek debata nie jest potrzebna. Z kolei populiści wierzą w prawdziwą wolę ludu oraz że tylko oni są w stanie ją rozpoznać, więc… żadna debata nie jest potrzebna. Obie strony mają wspólnego wroga – stare systemy partyjne.

Dawne molochy

Tradycyjne partie europejskie mają fatalną passę, wyborcy masowo się od nich odwracają. Jeszcze w latach 80. dwie wielkie brytyjskie partie miały w sumie ponad 4 mln członków. Dziś liczebność w obu przypadkach nie przekracza 200 tys. W tym samym okresie członkostwo we francuskich partiach spadło o ponad 60 proc. Podobnie rzecz się ma z frekwencją. W ostatnich trzech dekadach spadła mniej więcej o 20 punktów procentowych w całej Europie.

Coraz gorsze są też wyniki wyborcze dawnych molochów. We wspomnianej Hiszpanii zaledwie cztery lata temu ludowcy i socjaliści dostali w sumie 75 proc. głosów. W tym roku mogą mieć problem z przekroczeniem 50 proc. W Grecji przyszły ciężkie lata dla socjalistycznego PASOK i centroprawicowej Nowej Demokracji. Od powrotu demokracji w 1981 r. te dwie partie rządziły na zmianę, zdobywając razem nawet 85 proc. głosów w wyborach. Dziś w sondażach ledwie przekraczają 35 proc. Z kolei w powojennej Wielkiej Brytanii zdarzało się, że konserwatyści i laburzyści zdobywali w sumie 97 proc. głosów. Miesiąc temu – zaledwie 67.

Jednym z powodów tej zapaści jest kryzys instytucji, które jeszcze niedawno wiązały obywateli z wielkimi partiami. Z chrześcijańskich wartości wywodzi się tożsamość i ideologia europejskich chadeków, przez dziesięciolecia dominującej siły politycznej na Starym Kontynencie. Ale na dłuższą metę tej tożsamości nie da się podtrzymać, nie chodząc do kościołów, a te przecież pustoszeją nawet w Polsce. Druga strona ma podobny problem: we wszystkich krajach zachodniej Europy spada odsetek pracowników należących do związków zawodowych, z których wyrosły przecież partie socjalistyczne. Ucieczka wielkiego przemysłu z Europy i liberalizacja sposobów zatrudnienia zrobiły swoje.

Zniechęceni młodzi

Proste środki na ratowanie starych partii już nie wystarczają. Ich zarządy obniżają np. opłaty za członkostwo. Bycie francuskim socjalistą kosztuje dziś 15 euro rocznie, brytyjskim konserwatystą – 20 funtów. Kilka partii, głównie na południu kontynentu, eksperymentuje z bezpłatnym statusem „zwolennika”, który mimo że nie jest członkiem, ma wpływ na wybór władz partii i jej kandydatów. Francuska prawica poszła jeszcze dalej i wzorem amerykańskim częściowo wprowadziła tzw. otwarte prawybory – nawet francuski trockista może wybierać liderów starej partii gen. de Gaulle’a.

Wyborcy, co widać w statystykach międzynarodowej sondażowni YouGov, nie dają się jednak przekonać. Szczególnie wśród młodych aktywizacja polityczna w ramach starych struktur partyjnych stała się synonimem obciachu. 30 lat temu co trzeci członek niemieckiej SPD nie miał skończonych 35 lat, teraz – co dziesiąty. Ale trudno im się dziwić. – Ciągnie mnie do polityki, bo chcę coś zrobić – mówi studentka architektury z Hamburga Sybille Hohe. – Gdy trzy lata temu trafiłam na zebranie lokalnej SPD, wyglądało to jak klub emeryta. Bez szans na awans i odpowiedzialne zajęcie w przewidywalnej perspektywie.

Tyle że tak zniechęceni młodzi wcale nie uciekają w apolityczność. Stają się „hipermobilnymi wyborcami”, jak określa ich niemiecki politolog Jan-Werner Müller. Nie ma już dla nich znaczenia stary podział na lewicę i prawicę, a blogowanie zastąpiło im debatę na zebraniach partyjnych. Czasem wybierają sobie poszczególne pozycje w partyjnych programach i udzielają poparcia tylko ze względu na jakiś szczegół. Coraz częściej jednak za pomocą internetu organizują się w grupy nacisku, sami formułują konkretne pomysły polityczne i ogłaszają coś w rodzaju publicznego przetargu. Wygrywa ta partia, która obieca najniższy koszt społeczny realizacji takiego zamówienia. Czy zrobią to komuniści, czy narodowcy – nie ma już większego znaczenia. „Nie chcemy zmieniać polityki, chcemy tylko zmienić kraj” – mówi Pablo Iglesias, 36-letni lider Podemos.

Mniejsze zaangażowanie obywateli w politykę partyjną oznacza coraz większą rolę marketingu politycznego – twierdzi Müller. Relacja między wyborcą a politykiem coraz bardziej przypomina tę między konsumentem a sprzedawcą. Zniechęconych do transakcji kupna/oddania głosu skłonić może tylko niska cena uzyskania korzyści, dajmy na to obniżenia wieku emerytalnego. Dominacja marketingu politycznego oznacza natomiast stopniową śmierć demokracji wewnątrz partii – a to, według YouGov, jeden z głównych zarzutów młodych Europejczyków wobec tradycyjnych partii.

Tu jednak działa już sprzężenie zwrotne: uzależnione od marketingu partie polityczne potrzebują w swoich szeregach ekspertów od sprzedaży, a nie aktywistów. Coraz mniej do powiedzenia mają więc zwyczajni członkowie. Wewnątrzpartyjna demokracja wymaga czasu, a marketing potrzebuje szybkich decyzji, 24 godziny na dobę, bo w takim trybie pracują media. Produkt w nich prezentowany musi być dostępny dla wszystkich. Czyli żadnej ideologii, żadnego zawężenia elektoratu.

Kiedyś ten produkt był efektem wewnętrznej debaty w partii. Dziś najważniejsza jest czystość przekazu. Nikogo już nie stać na krucjaty moralne, które jeszcze 30 lat temu były oczywistym celem polityki. W 1983 r. sekretarz generalny brytyjskiej Partii Pracy Jim Mortimer oświadczył, że – mimo sromotnej klęski w wyborach – jego ugrupowanie nie zmieni swojego programu. „To społeczeństwo musi się zmienić” – ogłosił Mortier, co brzmi dziś jak wypowiedź z innego świata, ale przez ówczesną prasę zostało przyjęte z uznaniem.

Współcześni politycy są już na przeciwnym biegunie: odcinają się od starych partii, podkreślając do absurdu swoje eksperckie, nieskażone żadną ideologią podejście. Pionierem w tej dyscyplinie był Tony Blair, brytyjski premier w latach 1997–2007, który do dziś przekonuje, że nigdy nie był politykiem, tylko wykonawcą oczekiwań wyborców. Jego następca w Partii Pracy Gordon Brown, atakowany przez związki zawodowe, że nie realizuje lewicowego programu, odpowiadał, że „wsłuchuje się w oczekiwania całego społeczeństwa”. Ostatnio w tej dyscyplinie bryluje premier socjalistycznego, jakby nie patrzeć, rządu Francji. Manuel Valls już podczas swojej inauguracji oświadczył, że nie czuje się żadnym socjalistą.

Podstawowym celem wyborów jest danie szansy społeczeństwu na wymianę rządzących, którzy już mu nie pasują. Ale do tego potrzebna jest jakaś polityczna alternatywa, o co we współczesnej Europie Zachodniej wcale niełatwo. Stąd karierę robi „postdemokracja”, termin zaproponowany przez Brytyjczyka Colina Croucha. Jego teza jest prosta: możecie wymienić ekipę na górze, ale nie jesteście już w stanie zmienić konkretnej polityki. Walcząc o przetrwanie, stare partie ruszyły w kierunku centrum i dziś coraz trudniej je rozróżnić.

Rządzenie próżnią

Konwencjonalna, lewicowo-prawicowa polityka abdykowała, straciła miejsce, które zajmowała co najmniej od zakończenia drugiej wojny światowej – przekonuje Peter Mair w dziele swojego życia „Ruling the Void” (Rządzenie próżnią). W tę właśnie próżnię wchodzą ruchy radykalne i ugrupowania zbudowane wokół jednego problemu.

Ten irlandzki politolog precyzyjnie określa źródła zmiany i pierwszy zarzut stawia nam, wyborcom. Uciekliśmy w prywatność, o czym świadczą wspomniane spadające wskaźniki politycznej aktywności: członkostwo w partiach, publiczne deklarowanie poglądów, frekwencja w wyborach. Podłączeni jak nigdy wcześniej do świata, staliśmy się społeczeństwem widzów – lubiących podglądać, kontrolować i wytykać błędy, ale z daleka: bez angażowania się, brania współodpowiedzialności. Jeśli już głosujemy, robimy to chaotycznie, nieprzewidywalnie. Dlaczego? Tu nie ma jasnej odpowiedzi. Albo lekceważymy sprawę i eksperymentujemy nad urną, albo wręcz przeciwnie – świadomie analizujemy programy i nie podążamy ślepo za wyborami własnych rodziców.

Stare partie polityczne oczywiście same nie są bez winy – w dużym stopniu zrezygnowały ze swojej podstawowej funkcji, czyli wyrażania poglądów własnych zwolenników lub po prostu ich reprezentowania. Dziś przyjęły inną rolę: według Maira stały się przybudówkami państwa, klasą rządzącą, dla której celem samym w sobie jest władza, a nie reprezentowanie. Dobrym przykładem mogą być wybory do Parlamentu Europejskiego – zdobycie euromandatu daje umiarkowany dostęp do władzy w porównaniu z wyborami krajowymi, więc tradycyjne partie z dużych państw Europy z reguły lekceważą sprawę. Dlatego rok temu w eurowyborach na poziomie krajów sensacyjne zwycięstwa odniosły ugrupowania antysystemowe, m.in. Front Narodowy (Francja) i UKIP (Wielka Brytania).

Największym jednak grzechem starych partii ma być odrzucenie dyskusji i perswazji jako narzędzia walki politycznej. Mair pisze: „Esencją polityki było jeszcze do niedawna przekonywanie innych do swoich racji. Rewolucja technologiczna sprawiła jednak, że dziś partie skupiają się niemal wyłącznie na mobilizowaniu już przekonanych zwolenników”. Zawsze tak robiły, ale teraz – dzięki nowym technologiom – robią to na przemysłową skalę. Wychodzą z trafnego skądinąd założenia, że znacznie łatwiej jest zmienić zachowanie ludzi (skłonić ich do głosowania) niż ich poglądy.

Wszystko to sprawia, że dla coraz większej rzeszy wyborców tradycyjne partie stają się synonimem hipokryzji i zabetonowanego porządku z innej epoki. Tyle że wina za taką sytuację nie leży tylko po stronie partii. Próżnia, o której pisze Mair, powstała, bo obie strony – obywatele i partie – wycofały się z polityki. Partie to chłopiec łatwy do bicia. Trudno zaatakować samą demokrację, bo przecież wciąż nie wymyśliliśmy niczego lepszego. Jeszcze trudniej skrytykować wyborcę, który stał się dziś świętą krową polityki – wszystko mu się należy i niczego nie można od niego wymagać. Trzeba więc zabić posłańca, czyli partie polityczne.

Partyjne bufory

Partie to zło – przekonuje jedna z najbardziej wpływowych francuskich myślicielek, która doskonale wyraża coraz powszechniejszy dziś w Europe bunt przeciwko staremu systemowi politycznemu. W eseju o złowrogim tytule „O likwidacji wszystkich partii politycznych” przekonuje, że celem rządu jest wyrażanie woli narodu, prawdziwej i sprawiedliwej, niezbrukanej żadnymi partykularnymi interesami. A można ją określić tylko w publicznej dyskusji, w której emocje stron zniosą się nawzajem i pozostanie rozum (demokracja partycypacyjna, można by dopowiedzieć).

W tak rozumianej polityce nie ma miejsca dla partii politycznych, które swoją siłę opierają przecież na zbiorowych emocjach, mocno zniekształcających proces podejmowania decyzji. Bo jeśli w miejsce poszukiwania prawdy i najlepszych rozwiązań wpuszcza się partyjną propagandę, nie sposób dotrzeć do prawdziwej woli narodu. Partie polityczne przeszkadzają więc w drodze do prawdy – tłumaczy francuska myślicielka – a przynależność do nich korumpuje dusze, bo stając się ich członkami, ludzie niejako oddają swoje sumienie w ręce liderów partyjnych, którzy mogą z nim zrobić, co chcą, w zależności od interesów partii.

Autorką tych słów jest Simone Weil, a wspomniany esej powstał w 1943 r., na kilka tygodni przed jej śmiercią. Pochodząca z żydowskiej rodziny Weil była jedną z najważniejszych mistyczek chrześcijańskich w XX w., ale ze swoimi poglądami z powodzeniem mogłaby stanąć na czele dzisiejszej krucjaty antypartyjnej w Europie.

Paradoksalnie jednak argumenty Weil przypominają dziś, dlaczego bez partii niemożliwa jest demokracja. Bo ona działa tylko wtedy, jeśli przyznamy, że w polityce nie chodzi o odnajdywanie jedynego właściwego rozwiązania, ale takiego, z którym wszyscy będziemy w stanie żyć. Nie da się tego zrobić bez partii, które działają jak bufor między sprzecznymi interesami społecznymi. Dlatego właśnie liberalna demokracja nigdy nie zadowoli takich jak Weil poszukiwaczy prawdy. Działa ona tylko wtedy, gdy nasza lojalność wobec wspólnoty jest ważniejsza niż przekonanie o własnej słuszności. Gdy tych dwóch wartości nie da się pogodzić, demokracja zawodzi i pozostaje tylko przemoc. Ani „eksperci”, ani populiści temu nie zaradzą. Tu potrzebne są partie.

Polityka 24.2015 (3013) z dnia 09.06.2015; Świat; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Zabić partie"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Ukraina przegrywa wojnę na trzech frontach, czwarty nadchodzi. Jak długo tak się jeszcze da

Sytuacja Ukrainy przed trzecią zimą wojny rysuje się znacznie gorzej niż przed pierwszą i drugą. Na porażki w obronie przed napierającą Rosją nakłada się brak zdecydowania Zachodu.

Marek Świerczyński, Polityka Insight
04.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną