Świat

Dynastia

Czy Hillary Clinton zostanie prezydentem USA

Sondaże wskazują, że gdyby wybory odbyły się dziś, Hillary Clinton pokonałaby zdecydowanie wszystkich. Sondaże wskazują, że gdyby wybory odbyły się dziś, Hillary Clinton pokonałaby zdecydowanie wszystkich. Dennis Van Tine/LFI/Photoshot / Reporter
Po Obamie przyszła kolej na pierwszą kobietę, dwukrotną Pierwszą Damę?
Atuty Hillary Clinton to intelektualna dyscyplina, profesjonalizm i siła charakteru.Patsy Lynch/Polaris/East News Atuty Hillary Clinton to intelektualna dyscyplina, profesjonalizm i siła charakteru.

Tym razem nie wszystko odbyło się zgodnie z rytuałem. Kandydaci do nominacji prezydenckiej zwykle oznajmiają najpierw o powstaniu „komitetu eksploracyjnego”, badającego ich wyborcze szanse, ale Hillary Rodham Clinton (w skrócie: HRC) pominęła ten krok, bo brzmiałoby to jak żart. Nikt nigdy nie wątpił, że była sekretarz stanu i senator, a wcześniej Pierwsza Dama, stanie do wyścigu o Biały Dom. Próbowała już osiem lat temu, jednak drogę do nominacji niespodziewanie zagrodził jej bliżej nieznany czarnoskóry senator z Illinois. Dziś w swojej Partii Demokratycznej nie ma tej klasy rywala, a jej nazwisko znają wszyscy Amerykanie. Ale właśnie ta nieuchronność jej kandydatury i nazwisko zapowiadające restaurację dynastii mogą się stać problemem.

Jeszcze niedawno wydawało się, że demokraci bez wahania wybiorą po prostu Hillary na kandydata. Jej notowania w sondażach rosły w ostatnich latach proporcjonalnie do spadku notowań prezydenta Obamy.

Wpadka z mailem

Na początku tego roku nad Hillary Clinton zaczęły się zbierać burzowe chmury. Komisja Kongresu, badająca sprawę ataku terrorystycznego na konsulat USA w Bengazi we wrześniu 2012 r., dowiedziała się z Departamentu Stanu, że jego ówczesna szefowa, HRC, całą swoją elektroniczną korespondencję prowadziła nie z serwera resortu, tylko z prywatnego adresu mailowego. Rządowego adresu mailowego nawet nie miała.

Jej personel nie zadbał, by zachować maile pani sekretarz w serwerach departamentu, jak tego wymaga prawo federalne zgodnie z zasadami przejrzystości pracy rządu. W styczniu współpracownicy Clinton przekazali departamentowi tylko część tej korespondencji. Posługiwanie się prywatną pocztą elektroniczną groziło poza tym wyciekiem tajemnic państwowych, gdyż jest ona słabiej zabezpieczona od serwerów rządowych. Były dyrektor Agencji Wywiadu Wojskowego w ekipie Obamy gen. Michael Flynn powiedział, że jest bardzo prawdopodobne, iż do maili Clinton włamali się hakerzy chińscy lub rosyjscy.

Wkrótce potem okazało się, że charytatywna fundacja Billa i Hillary Clintonów otrzymywała milionowe donacje od rządów obcych państw, w tym naftowych krajów arabskich. Niby nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że pieniądze płynęły także w okresie, gdy HRC kierowała dyplomacją. Fundusze pochodziły m.in. z Algerii, która lobbowała w tym czasie Departament Stanu, żeby pobłażliwie potraktował ją w dorocznym raporcie o przestrzeganiu praw człowieka – i osiągnęła swój cel.

Fundacja Clintonów złamała umowę z rządem o nieprzyjmowaniu datków, gdyby zachodziło podejrzenie konfliktu interesów. Fundacja dobroczynna to nie sztab wyborczy, wolno jej przyjmować datki zza granicy, ale nikt nie wierzy, by jej zasobność wzięła się z czystej sympatii dla firmującej ją Hillary. Pojawiły się więc pytania, czy np. w czasie swoich rekordowo licznych podróży w roli sekretarza stanu pani Clinton nie zajmowała się zbiórką funduszy równie intensywnie co dyplomacją?

Rewelacje te nadszarpnęły i tak już kontrowersyjny wizerunek Hillary Clinton. Tym bardziej że ze skandalu z mailami tłumaczyła się mętnie i nieszczerze, unikając wzroku dziennikarzy na konferencji prasowej. Republikańska opozycja rzuciła się na smakowity kąsek jak pies na kość. Sprawa raz jeszcze potwierdziła – pisali konserwatywni publicyści – że Hillary uwielbia działać skrycie, w tajemnicy przed opinią publiczną, poza kontrolą społeczeństwa, aby nie można jej było potem rozliczać. Tak było już w latach 90. przy okazji przygotowanej za kadencji jej męża Billa reformy służby zdrowia. Najwyraźniej uważa się za kogoś lepszego od maluczkich, wyłączonego spod krytyki. Jest żądną władzy i skorumpowaną piranią polityki – grzmieli prawicowi komentatorzy, porównując ją do Nixona.

Tymczasem na zwykłych Amerykanach najwidoczniej nie zrobiło to wrażenia. Sondaże ani drgnęły – nadal wykazują nie tylko ogromną przewagę Hillary nad demokratycznymi konkurentami w wyścigu do nominacji, lecz i wyraźną nad wszystkimi najpoważniejszymi kandydatami republikańskimi. – Jest tylko jedno wyjaśnienie – najnowsze rewelacje nie powiedziały o Hillary nic nowego. Potwierdziły to, co już wiadomo i „za co jej nie lubimy” – tłumaczy Jackson Diehl z „Washington Post”. Była First Lady słynie z maniakalnej obsesji, by kontrolować medialny przekaz na swój temat, i z niechęci – co nawet mało powiedziane – do dziennikarzy. Stąd także brak spontaniczności w wystąpieniach publicznych, co utrudni jej prowadzenie kampanii wyborczej, gdzie potrzeba luzu, inteligencji emocjonalnej i naturalnej umiejętności zjednywania sobie ludzi. W rozmowie z burmistrzem Londynu Borisem Johnsonem Hillary wyznała, że niezmiernie męczą ją amerykańskie kampanie, które ciągną się miesiącami.

Może jest to jakaś psychologiczna cena za niezaprzeczalne atuty Hillary Clinton: intelektualną dyscyplinę, profesjonalizm i siłę charakteru, wyczuwalną u prawdziwych przywódców. W USA uchodzi za jednego z nielicznych polityków wagi ciężkiej. Potrafi godzinami mówić bez kartki – z sensem i bez zająknienia.

Jako sekretarz stanu zbierała bardzo dobre recenzje, w tym także wśród republikanów, którzy jej twardość przeciwstawiali mięczakowatości wiecznie hamletyzującego Obamy. Komplementował ją nawet czołowy jastrząb prawicy, były wiceprezydent Dick Cheney, mówiąc w 2011 r., że „jest jednym z bardziej kompetentnych członków obecnej administracji”. Senator John McCain ocenił jej pracę w Departamencie Stanu jako „wybitną”. Była to trochę gra na podziały w łonie rządzącej ekipy i dziś republikanie gremialnie atakują ją za reset z Rosją, fatalne pokłosie arabskiej wiosny i fiasko amerykańskiej mediacji w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Atakują demagogicznie, bo to nie Hillary odpowiada za te porażki, tylko Obama. Politykę zagraniczną obecnego rządu kreuje niepodzielnie Biały Dom (nie zawsze tak było), a Departament Stanu jest jedynie wykonawcą.

Clinton kontra Obama

Gra na skłócenie Clinton z Obamą miała oczywiście sens. Hillary mocno przeżyła przegraną walkę o nominację w 2008 r. Po ostatnich rewelacjach o jej mailach konserwatywny „New York Post” podał, że przeciek na ich temat wyszedł z Białego Domu, a ściślej od zaufanej doradczyni prezydenta Valerie Jarrett. Chodziło jakoby o utarcie nosa faworytce demokratów w przyszłych wyborach za lekko tylko zawoalowaną krytykę polityki Obamy w sprawie kryzysu w Syrii i na Ukrainie (Hillary poparła wysyłanie tam broni). Najbliżsi ludzie Obamy, jak Jarrett, to raczej przedstawiciele partyjnej lewicy, niepałający entuzjazmem dla Clintonów, ich centrowej linii i „muskularnej” polityki międzynarodowej, więc miałoby im – według „NY Post” – nie zależeć na sukcesie małżonki Billa, z obawy, że zaprzepaści „dziedzictwo prezydenta”. Biały Dom ostro zdementował doniesienia gazety, nazywając je bzdurą.

Coś było jednak na rzeczy, o tyle przynajmniej, o ile pani Clinton rzeczywiście musi się nieco zdystansować od Obamy. Obecny prezydent nie jest Reaganem, który w 1989 r. bez trudu przekazał pałeczkę George’owi Bushowi, bo był niezmiernie popularny i jego osiągnięcia nie podlegały dyskusji. W wypadku Obamy nawet reforma ochrony zdrowia – jedyny plus na arenie krajowej – to dość wątpliwy sukces, a porozumienie z Iranem – jego zamierzone „dziedzictwo” – dopiero w bólach się wykluwa. W takich sytuacjach, po dwóch kadencjach prezydenta, rzadko – jak pokazuje historia USA – zdobywa Biały Dom polityk z tej samej partii.

Lewica demokratów, niezadowolona z rosnących nierówności i stagnacji dochodów klasy średniej, przekonana, że Clinton utrwali te trendy, próbowała znaleźć alternatywnego kandydata w osobie charyzmatycznej senator z Massachusetts Elizabeth Warren. Partyjny establishment przekonał ją jednak, że jej liberalno-postępowa platforma nie ma szans w krajowych wyborach i senator zrezygnowała z wyścigu. Innych rywali w partii Clinton nie ma. Wiceprezydent Joe Biden, lubiany i najwyżej notowany po Hillary, popełnia za dużo gaf i zbyt często staje się tematem dowcipów, by uchodzić za poważnego pretendenta. Były gubernator Maryland Martin O’Malley nie pokazał na razie nic poza umiejętnością śpiewania i gry na gitarze.

W momencie ogłoszenia kandydatury Clinton Partia Demokratyczna wydaje się zjednoczona i podejrzenia, że obóz Obamy będzie sabotować jej batalię o Biały Dom, można włożyć między bajki. Tylko ponowny wybór demokraty gwarantuje, że przetrwa Obamacare i ewentualny układ z Iranem. Dlatego w formującym się powoli sztabie wyborczym Clinton przybywa coraz więcej byłych doradców prezydenta. Jednym z największych komitetów akcji politycznej (PAC’s), wspierającym jej kandydaturę, kieruje Jim Messina, który w 2008 r. jako jeden z pierwszych strategów demokratycznych poparł Obamę. Na czele sztabu wyborczego Clinton stanie prawdopodobnie główny doradca prezydenta John Podesta. Nowo otwarte biuro kampanii w Brooklyn Heights w Nowym Jorku coraz bardziej – jak zauważył „Washington Post” – przypomina biuro reelekcji urzędującego prezydenta.

Progresywne skrzydło partii naciska, żeby HRC obiecała w kampanii dobranie się do skóry wielkim bankom – np. przez odwołanie ustawy Glassa-Steagalla, znoszącej rozdzielenie zwykłych banków od inwestycyjnych – oraz zwiększenie świadczeń socjalnych. Lewicowo-izolacjonistyczni demokraci będą nalegać na dalsze wycofywanie wojsk amerykańskich z zapalnych regionów. Nie mając jednak liczących się rywali na lewicy, Clinton jest w na tyle komfortowej sytuacji, że może spełnić tylko część tych życzeń, nie godząc się na przykład na osłabianie układów o wolnym handlu, do czego prą partyjni protekcjoniści. Słowem, już w prawyborach będzie mogła prowadzić kampanię centrową, aby w ostatecznej rozgrywce z republikańskim oponentem nie musieć odwoływać ewentualnych populistycznych deklaracji. Hillary od dawna sygnalizuje wolę współpracy z Partią Republikańską i – zwłaszcza w kwestiach międzynarodowych – posiada na prawicy wielu fanów.

Umiarkowany kurs ma dziś większe poparcie Amerykanów niż radykalne zmiany w jakimkolwiek kierunku, a więc i lewicowy populizm. Według sondażu Pew Research Center 52 proc. chce, aby wybory w 2016 r. wygrał polityk gotowy do kompromisów z opozycją, a tylko 41 proc. woli takiego, który będzie bronił „ich podstawowych wartości”. Działa tu prawdopodobnie zmęczenie polityczną polaryzacją kraju i impasem legislacyjnym w Kongresie. W cenie jest także „doświadczenie i dotychczasowy dorobek” – wyborcy uważają te atuty za ważniejsze niż „nowe idee i inne podejście do problemów”. A więc znowu plus dla HRC.

Funduszy na kampanię raczej nie zabraknie. Sztab Clinton postawił sobie za cel zebranie ponad miliarda dolarów, czyli znacznie więcej niż siedem lat temu zebrał Obama – 716 mln, które wtedy zdawało się kwotą niebotyczną. Plan wydaje się realny, bo tzw. Super PAC pod nazwą Ready for Hillary zebrał już pierwsze miliony. Hillary popierają potężne sektory wielkiego biznesu, głównie korporacje wysokotechnologiczne, firmy „zielonej” gospodarki, show-biznes, pokaźna część Wall Street, a także, jak zwykle, prawnicy. Tradycyjny elektorat demokratów – związki zawodowe, Afroamerykanie, Latynosi – nie zawiedzie, jeśli jego kandydatka obieca np. walkę o podwyżkę płacy minimalnej albo pomoc finansową dla studentów. Najnowsze sondaże wskazują na szczególnie wysokie poparcie dla HRC wśród kobiet i wyborców najmłodszych, w wieku 18–25 lat.

Otoczenie Clinton zapowiada, że obecna kampania uchroni się od błędów tej z lat 2007–08, kiedy Hillary oznajmiła swoją decyzję na Facebooku słowami: „Jestem w grze i zamierzam wygrać”, a jej sztab ogłosił, że zbiera fundusze nie tylko na prawybory, a od razu na kampanię prezydencką. Te ostatnie trzeba było później zwracać, bo na prawyborach, jak wiadomo, się skończyło. Tym razem sztab HRC podkreśla, że Hillary będzie skromniejsza, „niczego nie uważa za pewne”, kampania ma unikać eksponowania ego kandydatki i jej ambicji, a za to skupiać się na słuchaniu wyborców. Ma też zmiękczyć dotychczasowy wizerunek Clinton przez przypominanie, że jest także matką i od niedawna babką. Wszystko to, rzecz jasna, wymaga pogodzenia się z mediami, z którymi Hillary była dotąd na stopie wojennej, ale podobno teraz pragnie zawrzeć pokój.

Czy Bill pomoże czy zaszkodzi?

Nie wiadomo tylko, jak obóz HRC poradzi sobie z najważniejszym problemem, któremu na imię Bill Clinton. W kampanii 2007–08 były prezydent miał pomóc Hillary, ale raczej zaszkodził. Występując z nią razem na wiecach, jako znacznie lepszy mówca, skupiał na sobie uwagę tłumów. Tym razem oznajmił (w wywiadzie dla magazynu „Town and Country”), że w obecnej kampanii będzie tylko „zakulisowym doradcą”. Czy Hillary wyjdzie z jego cienia? Amerykanie podejrzewają, że jeśli wygra wybory prezydenckie, dostaną w Białym Domu „dwoje za cenę jednego” – by użyć sformułowania samego Billa w wyborach w 1992 r., kiedy reklamował w ten sposób swoją utalentowaną małżonkę.

Wizja powrotu do władzy tej samej pary, choć w odwróconych rolach, nie każdemu się podoba. Bill Clinton powiedział niedawno (według relacji Kevina Spacey), że serial „House of Cards” w 99 proc. oddaje wiernie rzeczywistość amerykańskiej polityki. Można przewidywać, że przeciwnicy HRC wykorzystają tę wypowiedź w kampanii, aby porównać Billa i Hillary do złowrogiej pary Franka i Claire Underwoodów, rządzących za pomocą intryg, cynicznych manipulacji i morderstw politycznych.

Za Clintonami ciągnie się bowiem historia skandali sprzed lat (Whitewater, Monicagate itd.), które prawica będzie skwapliwie przypominać mającym krótką pamięć Amerykanom. I do znudzenia pytać: czy rzeczywiście chcemy w Białym Domu kolejnego Clintona? W dodatku Hillary dobiega siedemdziesiątki.

W jakim stopniu zaszkodzi to HRC w przyszłorocznych wyborach prezydenckich? Zależy kto będzie jej przeciwnikiem. Na razie faworytem republikańskiego establishmentu jest były gubernator Florydy Jeb Bush. Też nazwisko skądinąd znane... Zwolennicy Hillary w Waszyngtonie mówią, że tylko ona „może zatrzymać kolejnego Busha”. Ale pozycja Jeba wśród republikanów nie jest tak silna jak Hillary Clinton w Partii Demokratycznej i republikanie mogą w prawyborach wybrać kogoś młodszego, za kim nie wlecze się dynastyczna przeszłość i kogo można wylansować jako „świeży powiew zmian”. Jak senator z Florydy Marco Rubio albo były gubernator Wisconsin Scott Walker.

Sondaże wskazują, że gdyby wybory odbyły się dziś, Hillary Clinton pokonałaby zdecydowanie wszystkich tych trzech polityków. Ale odbędą się za półtora roku. Dopiero wtedy się przekonamy, czy Ameryka po raz pierwszy odda ster władzy kobiecie.

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu

Polityka 16.2015 (3005) z dnia 14.04.2015; Świat; s. 55
Oryginalny tytuł tekstu: "Dynastia"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną