Prezydentem elektem najludniejszego kraju Afryki został kandydat zjednoczonej opozycji nigeryjskiej, muzułmanin z północy Muhammadu Buhari. Były szef junty i emerytowany generał nawrócił się na demokrację, gdy sam został odsunięty od władzy drogą puczu i wtrącony do więzienia w latach 80. Wielokrotnie startował i przegrywał w wyborach, ale nie rezygnował. W końcu się udało. To nie tylko osobisty sukces Buhariego, ale i demokracji w Nigerii, funkcjonującej od 16 lat. Po raz pierwszy w jej historii zwycięzcą został kandydat opozycji, a nie urzędujący prezydent, jak było dotąd. Przegrany pogratulował zwycięzcy i zaapelował do swych wyborców o uszanowanie wyniku: „Ambicje polityczne nie są warte rozlewu krwi”. Skąd ta zmiana? Od poprzednich wyborów prezydenckich – w których startował też Buhari – zaszły dramatyczne zmiany. Na muzułmańskiej północy kraju sieje chaos i zniszczenie islamistyczne ugrupowanie Boko Haram. Dotychczasowy prezydent, chrześcijanin o pięknym imieniu Goodluck Jonathan, nie był w stanie go rozgromić.
Buhari ma reputację twardziela, który może sobie z dżihadystami poradzić. Chrześcijańskie południe Nigerii raczej mu nie ufało, jego politycznym idolem był przegrany dziś Jonathan, ale odkąd na Buhariego w zeszłym roku dżihadyści urządzili zamach, jego notowania na południu wzrosły. Z czasów dyktatorskich rządów Buhariemu zapamiętano nie tylko brutalne łamanie praw człowieka, ale także gorliwość w zwalczaniu korupcji. Spóźnialscy urzędnicy musieli robić żabki, a ludzie oczekujący na autobus ustawiać się w równe kolejki. Dzisiaj wyzwaniem dla Nigerii jest spadek cen ropy naftowej, ale też tarcia między grupami etnicznymi oraz wyznawcami islamu i chrześcijaństwa.