Niedługo po aneksji Krymu w centrum Sewastopola wymalowano wielki mural, na całą ścianę poradzieckiego bloku: kremlowskie wieże, przed wieżami – złotego zboża łan. Przez zboże idzie Putin: wojskowa furażerka, pasiasta wojskowa tielniaszka. Prezydent przeciska się między oknami i klimatyzatorami. Mural trwał sobie w najlepsze nietknięty całą wiosnę, lato, jesień, zdążył stać się jednym z symboli „powrotu Krymu do macierzy”, aż tu pod koniec lutego ktoś przejechał prezydentowi przez oczy białą farbą. Lokalna stacja telewizyjna potępiła wandali, ale przy okazji reporterzy poszli w lud i zapytali, czy mieszkańcy Krymu mają jakieś powody do niezadowolenia z rosyjskich porządków. Bo przecież bez powodu nikt po oczach prezydentowi nie maże.
– Nasza władza w ogóle nic nie widzi – mówiła im do mikrofonu jakaś pani w czarnym futrze. – Za Ukrainy było różnie, ale teraz to już jest pełen burdel.
– Żyć się nie da – żaliła się inna pani, tym razem w futrze białym. – Nie o to chodzi, żeby niczego sobie nie odmawiać, ale żeby choć od początku miesiąca do końca starczało.
Na nowe krymskie ceny narzekają wszyscy, którzy nie skorzystali na podwyżkach płac, a siłą rzeczy objęły one wyłącznie budżetówkę. Sytuację chwalą więc sobie policjanci, bo ich pensje podskoczyły kilkakrotnie, nie narzekają urzędnicy, nauczyciele też się jeszcze mają jako tako. Ale już emeryci, sztandarowy beneficjent przyłączenia Krymu do Rosji, zaczynają burczeć.
Na początku seniorzy byli w euforii: emerytury faktycznie strzeliły w górę, stolica, jak za starych, dobrych czasów, znów była w Moskwie, nikt nie zabierał się do obalania Lenina i skończyła się wreszcie ta drażniąca, wąska wizja historii, w której wszystko co ukraińskie jest dobre, a to co radzieckie, postępowe – złe.
Ceny wtedy jeszcze rosły wolniej niż płace, z początku nikt się ich wzrostem specjalnie nie martwił, tak to już jest, mówiono, świat ustawiony, grubsze portfele – wyższe ceny, ale gdy płace rosnąć przestały, a woda, prąd, gaz, mięso, jajka, nawet kasza, podrożały wielokrotnie, słowem – gdy okazało się, że ceny dogoniły emerytury, zaczęło się stare, dobre narzekanie. Co z tego, że Lenin na placu stoi, co z tego, że stolica w Moskwie, skoro ceny też moskiewskie. Ukraińska analityczna firma Słowo i Diło opublikowała porównanie cen u siebie i na Krymie pod rosyjską administracją. Z zestawienia wynika, że ceny artykułów spożywczych wzrosły o 80 proc., o tyle samo opłaty za wodę, za energię elektryczną o 85 proc. Co ciekawe, podrożał też gaz, choć stosunkowo niewiele, bo tylko o 34 proc. Opłaty za usługi telekomunikacyjne wzrosły za to dwukrotnie.
Któregoś dnia Krymianie obudzili się o poranku i odkryli, że ich telefony nie łapią żadnej sieci: ukraińscy operatorzy zabrali manatki i wycofali się z półwyspu. Trzeba było podpisywać umowy z rosyjskimi sieciami, które przyporządkowały użytkownikom nowe numery telefonów. Wszyscy mieszkańcy Krymu momentalnie stracili kontakty. Znajomi zaczęli się szukać przez Facebooka, Vkontakte, mailowo, ale część namiarów po prostu stracono.
W finansach chaos
Najbardziej na aneksji stracił jednak sektor prywatny. Podwyżki płac go nie objęły, a blokada granicy i sankcje sprawiły, że dawne biznesowe kontakty i linie zaopatrzenia nagle się zerwały. W sklepach, po chwilowym okresie zamętu i wyprzedawania ukraińskich towarów, zaczęły się pojawiać artykuły rosyjskie.
W finansach, po przyłączeniu do Rosji, zrobił się absolutny chaos – ukraińskie banki musiały się z Krymu wynieść, w ich miejsce przyszły rosyjskie. Ze ścian oddziałów zrzucano stare logo i montowano nowe. Gorzej, że ukraińskie karty kredytowe przestały na Krymie działać, i wielu oszołomionych mieszkańców zorientowało się, że, w porządku, #krymnash i w ogóle, ale oto pozostali właśnie bez dostępu do własnych pieniędzy. Można było oczywiście przedzierać się po wypłatę na ukraińską stronę, tak jak to robią mieszkańcy separatystycznej Noworosji, ale nie jest to proste: żeby wydostać się z Krymu, trzeba przejść drogę przez piekło, wielogodzinne oczekiwanie, przetrzepywanie przez pograniczników, często wymuszających łapówki, czepiających się, czego się da. I to często ukraińskich. Gdy Siergiej, mieszkaniec jednego z krymskich kurortów, który nie przyjął rosyjskiego obywatelstwa, zdecydował się wyjechać z Krymu z całym majątkiem, ukraiński pogranicznik próbował mu ten majątek po prostu odebrać.
– Nie było z czego żyć, zamknąłem więc na Krymie swój turystyczny biznes – opowiada Siergiej. – Turystów przyjechało co kot napłakał, a Polaków to już prawie wcale nie było, a ja głównie Polaków obsługiwałem. Sprzedałem, co mogłem, i wyjechaliśmy z żoną. Mieliśmy ze sobą wszystko, całe życie, łącznie z kotami w klatce. Pogranicznik widział, że musimy wieźć też pieniądze, więc uparł się, że nasze pieniądze są nielegalne, bo „zarobione pod władzą okupantów”, i domagał się, byśmy je u niego „zdeponowali”. Nam się udało, podzwoniliśmy po znajomych z kontaktami i odpuścił. Ale inni nie mają tyle szczęścia. Bo to nie jest odosobniony przypadek. To się w głowie nie mieści. Nasi łupią swoich, a rosyjscy pogranicznicy, muszę to przyznać, w porządku, uśmiechnięci, problemu nie robili żadnego.
Ukraińscy celnicy czepiają się wszystkiego: pieczątek wbitych przez rosyjskie władze, konfiskują wydane przez Rosjan paszporty. Wśród krymskich Ukraińców rozżalenie jest gigantyczne.
– Najpierw Ukraina pozwoliła Rosjanom zająć Krym – mówi jeden z nich, który nie chce, by podawać jego nazwisko. – Ale to jeszcze jakoś zrozumieliśmy: bić się z Rosjanami nie można było, można było tylko pięknie umrzeć. Ale to, co teraz wyprawiają na granicy, to że nie można dostać się do własnych pieniędzy, rodziny odwiedzić, bo się czepiają, wymuszają... Poroszenko mówi w wywiadach, że Ukraina z Krymu nie zrezygnuje nigdy, bo ma obowiązki wobec tych Krymian, którzy pozostali wobec Ukrainy lojalni, ale słabo to się ma do rzeczywistości.
Za Ukrainą żal
Żal do Ukrainy jest głęboki, tym bardziej że to właśnie ukraińską stronę Krymianie obwiniają za całą tę awanturę z blokadą kont. Tu jednak sprawa nie jest prosta: to Rosjanie zakazali działalności na półwyspie bankom, które nie mają na Krymie przedstawicielstw, a środki i nieruchomości należące do największych banków ukraińskich skonfiskowali. W tej sytuacji mieszkańcy Krymu, nie mogąc dostać się do swoich kont, przestali również spłacać kredyty zaciągnięte w ukraińskich bankach. Największy z nich, Prywatbank, należący do dniepropietrowskiego oligarchy Igora Kołomojskiego, udzielił Krymianom pożyczek w wysokości ponad miliarda dolarów.
– Do mojej znajomej zadzwonili z Prywatbanku i poprosili, żeby spłaciła choć 40 proc. długu – opowiada Siergiej. – Resztę, mówili, jej umorzą, ale żeby choć część.
– Zapłaciła? – pytam.
– A skąd. Kazała im dzwonić do Putina.
Niezły adres, bo to sam Putin poradził obywatelom, żeby się ukraińskimi pożyczkami nie martwili. Podczas talk-show, na pytanie zadane przez jednego ze świeżych rosyjskich obywateli z Krymu, pytającego swojego nowego prezydenta, co ma zrobić z samochodem wziętym u Kołomojskiego na kredyt, Putin się roześmiał. Odpowiedział, żeby samochodem na zdrowie jeździć, a kredytem się nie martwić. Krymianie potraktowali to putinowe dictum jako prezent od Świętego Mikołaja, a dla Putina sama przyjemność: zawsze miło uderzyć w Kołomojskiego, który finansuje niektóre ukraińskie bataliony, w tym skrajnie prawicowy batalion Azow, i to dzięki któremu, jak się powszechnie uważa, separatyści nie poszli na Dniepropietrowsk.
Problemów związanych z przejściem z rzeczywistości w rzeczywistość, z systemu w system było jednak znacznie więcej, i to podstawowych. W miarę gładko, opowiadają Krymianie, poszła tylko zmiana czasu na moskiewski. Podczas wymiany pieniędzy przez tydzień brakowało bilonu, klasyczny problem postsocjalistycznych ekspedientów o nazwie „nie mam wydać” osiągnął wymiary apokaliptyczne. Apokaliptyczne były też kolejki po nowe numery rejestracyjne samochodów, prawa jazdy i przede wszystkim po nowe paszporty.
Rzeczywistość nabrała kafkowskiego posmaku: cały półwysep biegał od okienka do okienka, wypełniał dokumenty w kilku kopiach, podpisywał, parafował i sterczał, wściekły, w kolejkach. Adwokaci i notariusze musieli wyrabiać nowe licencje, sędziowie – doszkalać się z rosyjskiego prawa. Milicję zamieniono w policję: część funkcjonariuszy, szczególnie z wierchuszki, importowano z Rosji, ale wielu pozostało. Wydano im nowe mundury i odznaki. Ci mieli szczęście: płace podskoczyły im wielokrotnie. To oni właśnie stanowią najbardziej zadowoloną grupę społeczną nowych rosyjskich Krymian.
A co się dzieje, jeśli ktoś nie wymieni paszportu? Staje się we własnym kraju obcokrajowcem.
– Można nie wymieniać – mówi Siergiej. – Nic takiego ci nie grozi, o ile oczywiście jesteś zwykłym, szarym człowiekiem. Problemy się zaczynają, jeśli na przykład chcesz prowadzić działalność gospodarczą. To samo z prawem jazdy – w zasadzie możesz jeździć na ukraińskim, dopóki jeździsz prywatnym samochodem. Ale jeśli używasz auta w celach zarobkowych, to już inna sprawa.
A rosyjski paszport z krymskim meldunkiem to, szczerze mówiąc, problem. O wizach do krajów strefy Schengen czy do USA albo Kanady można zapomnieć. Nie wspominając o wyjeździe na Ukrainę.
– Nie musimy jeździć do zgniłej Europy – mówią buńczucznie krymscy Rosjanie. – Łaski bez. Będziemy jeździli do Indii, Turcji czy do Egiptu, tam gdzie nas chcą i wpuszczają.
Ale po cichu przyznają, że problem jest.
– Krym czeka los Abchazji – mówi znajomy Krymianin. – W Abchazji też była kwitnąca turystyka i co teraz? Ktoś o tym pamięta? Nieuznane kraje i sporne terytoria nie przyciągają ani turystów, ani inwestorów. Wystarczy popatrzeć na Naddniestrze czy Osetię. Bieda i dramat.
A co z turystami?
Optymiści wskazują jednak na uznany wyłącznie przez Ankarę tureckojęzyczny Cypr Północny jako na success story: turystów mnóstwo, trzeba tylko lecieć przez Turcję. Tu można zrobić to samo: puszczać ruch turystyczny przez rosyjskie lotniska. Ale co wtedy z turystami z Polski czy krajów bałtyckich, którzy jeździli na Krym pociągami, bo było tanio? Turyści z większym budżetem, których stać na samoloty, będą wybierali raczej Goa czy Sharm-el-Sheikh.
Optymistów w ogóle jest sporo. Mówią o nowych możliwościach, które otwiera przed nimi integracja z największym krajem świata, o rynku pracy, o studiach w Moskwie czy Petersburgu, o przedsięwzięciu „Rosja wstaje z kolan”, choć ostatnio to wstawanie przyhamowało, przynajmniej pod względem gospodarczym. Premier Dmitrij Miedwiediew zapowiadał „przystosowywanie krymskiej infrastruktury do rosyjskich standardów”, od których, kontynuował Miedwiediew, wchodząc w ton ironiczny, „póki co, nieco odstają”. I faktycznie – to i owo się remontuje.
– Naprawiają drogi – rozmarzał się na jednym z zamieszczonych w internecie filmów młody zachwycony człowiek. – Parki odnawiają. W teatrze rosyjscy aktorzy… Jest dobrze.
Mniej zachwyceni są krymscy Tatarzy, którzy postawili, jeszcze w latach 90., na sojusz z Kijowem. Wśród rosyjskich sąsiadów nadal panuje bowiem narracja radzieckiej proweniencji o Tatarach – sojusznikach hitlerowskich Niemiec. To właśnie za ten „sojusz” Stalin wygnał ich z półwyspu, na który zaczęli wracać dopiero w początkach ukraińskiej niepodległości. Teraz Kijów zniknął, a oni pozostali sam na sam z Rosjanami.
– Zaczynają znikać tatarscy działacze – mówi Nadim Useinow, tatarski działacz mieszkający w Polsce. Według ustaleń Human Rights Watch od aneksji Krymu odnotowano co najmniej 15 zaginięć działaczy tatarskich albo proukraińskich.
– Atmosfera naprawdę staje się nieznośna – mówi Useinow. – Przez tyle lat można było mówić i myśleć, co się chce, teraz to się skończyło. W powietrzu wisi niepokój. Ja sam – mówi Useinow – jeździłem tam często. Teraz nie wiem, czy mnie wpuszczą, a jeśli wpuszczą – czy nie będę miał problemów. Straciłem Krym. Odcięto mnie od ojczyzny.
Rosja tymczasem coraz mocniej się na Krymie mości. Moskiewskie MSZ rozgłasza, że zastrzega sobie prawo do rozmieszczenia na Krymie pocisków nuklearnych. Putin w wyemitowanym w rosyjskiej telewizji dokumencie „Krym: droga do ojczyzny” nie kryje już specjalnie, że decyzja o przyłączeniu półwyspu do Rosji miała miejsce w dniu ucieczki Janukowycza z Kijowa, na długo przed referendum. Podjęto decyzję w sprawie budowy mostu przez Cieśninę Kerczeńską łączącego Krym z Rosją, którą ma poprowadzić firma Strojgazmontaż Arkadija Rotenberga, jednego z najbliższych Putinowi rosyjskich oligarchów. Rotenberg podjął się wyzwania i ogłosił, że most postawi „nie dla pieniędzy”, a dla Rosji.
Na razie jednak mostu nie ma, a mieszkańcy są odcięci od świata. Krym jest praktycznie wyspą. Przez Kercz przeprawiają się promy, ale na zatłoczonym nabrzeżu dzieją się sceny dantejskie. Ukraińscy internauci mają sporo zabawy z zamieszczanych z lubością filmików, na których widać, jak wściekli Rosjanie biją się ze sobą o to, kto pierwszy przedostanie się na pokład promu przepływającego przez „drogę życia”, jak obecnie nazywa się Cieśninę Kerczeńską. „Jaka droga, takie życie” – pisze w komentarzu pod filmikiem jeden z internautów.
Oleg Saweliew, rosyjski minister ds. Krymu, przyznaje, że sytuacja jest ciężka. „Nie możemy polegać na północnym korytarzu transportowym – mówił „Kommersantowi” – na stabilnych dostawach elektyczności, gazu, wody. Zdecydowaliśmy się więc zwiększyć dostawy z kraju: ustanowimy most energetyczny z Krajem Krasnodarskim”. Istnieją ponadto plany budowy kilku elektrowni na samym półwyspie. Gorzej z wodą: na Krymie jest jej bardzo mało, 85 proc. zapotrzebowania pokrywała zawsze Ukraina. Ukraińcy sugerują, że Moskwa zawsze może wodę kupować od Ukrainy na takich samych zasadach, na jakich Ukraina kupuje od Rosji gaz, ale Rosja się do tego nie pali. Póki co powołano specjalną grupę roboczą ds. dostawy wody na półwysep. Rozpoczęto już wiercenia, ale lokalni kręcą głowami i w powodzenie nie wierzą: twierdzą, że na Krymie wody nigdy nie ma i nie było, półwysep jest suchy jak pieprz. Nawet ten nasz.