Świat

Euro Army

Czy powstanie wspólna armia Unii Europejskiej

Polskie Leopardy na defiladzie w Warszawie. Polskie Leopardy na defiladzie w Warszawie. Hiuppo / Wikipedia
Czy zaproponowana przez Jeana-Claude’a Junckera armia europejska mogłaby obronić nas przed Putinem?
Getty Images
Lech Mazurczyk

Na początku marca Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej, w wywiadzie dla niemieckiej gazety „Welt am Sonntag” zaapelował o stworzenie wspólnej armii europejskiej. Miałaby ona – m.in. wobec rosyjskiego zagrożenia – „bronić europejskich wartości” i jednocześnie przyspieszyć integrację polityczną Starego Kontynentu. „Posiadając własną armię, Unia Europejska mogłaby wiarygodnie reagować na przypadki zagrożenia pokoju” – mówił szef Komisji.

Pomysł nie jest ani nowy, ani taki niepopularny, jak mogłoby się wydawać w podzielonej i pogrążonej dziś w kryzysie Europie. Junckera natychmiast poparli niemieccy socjaldemokraci i Zieloni. Przychylna jest szefowa niemieckiego MON Ursula von der Leyen. Według sondażu ośrodka IFOS 67 proc. Francuzów chciałoby europejskiej armii. Polska też w swoim czasie deklarowała zainteresowanie takim projektem (prezydent Lech Kaczyński wyszedł z podobną propozycją w 2006 r.). Narzekają tylko Brytyjczycy, ale jak to powiedział Martin Schulz, były przewodniczący europarlamentu, oni mentalnie są poza Europą.

Mogłoby się wydawać, że pomysł Junckera to na razie tylko abstrakcja, coś w rodzaju intelektualnej prowokacji czy też zaproszenia do dyskusji. Nasz rozmówca z Komisji Europejskiej przekonuje jednak, że apel przewodniczącego był wcześniej konsultowany z unijnymi przywódcami, a rozmowa o konkretach zaplanowana jest na czerwcowy szczyt Unii, który – pod kierunkiem Donalda Tuska – ma być w całości poświęcony obronności. Jak przekonuje Charles Grant z Centrum Reformy Europejskiej, wspólna armia może więc teraz zastąpić słabnące euro w roli „dopalacza” integracji.

Bez zębów, ale pod parasolem

W sprawach obronności Europejczycy dzielą się z grubsza na atlantystów i gaullistów. Ci pierwsi twierdzą, że Stary Kontynent nie może się obronić bez Ameryki, dlatego budowa samodzielnej armii europejskiej to przedsięwzięcie paradoksalnie ograniczające nasze bezpieczeństwo, bo podważające prymat Sojuszu Północnoatlantyckiego. Gaulliści (od nazwiska byłego prezydenta Francji, Charles’a de Gaulle’a) przekonują z kolei, że amerykański patronat w ramach NATO jest szkodliwy dla Europy, bo nie tylko narzuca Staremu Kontynentowi amerykańską perspektywę geopolityczną, ale też ogranicza go w sprawach lokalnych, w których Waszyngton nie widzi żadnego interesu. Dlatego też Francja na ponad 40 lat wycofała się ze struktur dowódczych NATO.

Wspólna europejska armia przewija się jednak praktycznie we wszystkich unijnych traktatach, ale pozostała martwą literą, bo to atlantyści zdominowali dyskusję o bezpieczeństwie Europy. Przeważyło przekonanie, że najważniejszy jest sojusz z Ameryką, która rozpostarła nad Starym Kontynentem swój parasol nuklearny.

W efekcie Europa, szczególnie po upadku Związku Radzieckiego, zapadła w militarną drzemkę. Najpierw był „koniec historii” i stagnacja w inwestycjach zbrojeniowych, a gdy w 2007 r. przyszedł kryzys, większość członków Unii zaczęła ciąć budżety armii – znacznie łatwiej było rozformowywać jednostki, niż zwalniać nauczycieli. A poza tym byli jeszcze Amerykanie, którzy do dziś utrzymują w Europie ponad 64 tys. żołnierzy z ciężkim sprzętem.

Te budżetowe cięcia jeszcze bardziej uzależniły militarnie Europę od Ameryki. Jeszcze w 2000 r. praktycznie wszystkie europejskie państwa NATO dopełniały obowiązku wydatkowania 2 proc. PKB na armię. W 2007 r., czyli przed kryzysem, średnia europejska wynosiła już tylko 1,5 proc. Dziś, mimo obietnicy poprawy danej podczas jesiennego szczytu NATO w Walii, niewiele się zmieniło. Wśród europejskich członków NATO tylko Estonia wyda w 2015 r. 2 proc. PKB na armię. Pięć państw przewiduje cięcia: Wielka Brytania, Niemcy (choć już w 2017 r. pieniędzy ma być więcej), Grecja, Włochy i Węgry. Niektóre państwa (w tym Polska) prowadzą przy tym kreatywną księgowość, zaliczając do wydatków na armię wojskowe emerytury oraz pieniądze na wywiad. Wśród tych, którzy zamierzają wydawać więcej, są m.in. Polacy, Holendrzy i Rumuni, ale tylko w naszym przypadku realny jest szybki powrót do 2 proc.

Ameryka traci cierpliwość

Co to w praktyce oznacza w skali kontynentu, pokazała wojna w Libii. Nieco ponad dwa lata temu rządy Francji i Wielkiej Brytanii postanowiły pomóc miejscowym w obaleniu dyktatora Muammara Kadafiego. Cel był ze wszech miar szczytny, bo upadający reżim dopuszczał się aktów przerażających. Z kolei Europejczycy poczuli, że to okazja do zmazania wstydu po wojnie na Bałkanach, gdzie nie potrafili zaprowadzić spokoju bez pomocy Amerykanów. Poza tym destabilizacja dużego państwa zaraz po drugiej stronie Morza Śródziemnego nie wróżyła dobrze państwom południowej Europy.

Najbardziej zagrożeni Włosi rozłożyli jednak ręce i wykluczyli znaczący udział w eskapadzie z powodu braku sprzętu. Inicjatywę przejęły więc dwie najpotężniejsze armie Europy: brytyjska i francuska, licząc jednak na koalicyjne wsparcie w ramach NATO lub Unii Europejskiej. Nic z tego nie wyszło, bo obie te organizacje mają członków, którzy na wojnę w Libii nie chcieli się wybierać. Berlin może i wysłałby żołnierzy, ale najchętniej bez broni. Ankara obawiała się natomiast, żeby przypadkiem jej bomby nie spadły na tureckich biznesmenów, którzy do końca robili interesy z Kadafim.

To był jednak dopiero początek dramatu. Francuzi zablokowali brytyjski pomysł, aby choć częściowo wykorzystać struktury NATO. Brytyjczycy nie zgodzili się na francuską prośbę, aby zaangażować Unię w zorganizowanie morskiej blokady Libii. Ostatecznie wyszło jak zawsze: NATO dostarczyło plakietki, a resztę problemów logistycznych musieli rozwiązać Amerykanie. Przekazywali Europejczykom dane o celach do ataku, udostępnili samoloty cysterny do tankowania w powietrzu i podesłali swoich sztabowców do pomocy, a na koniec musieli dostarczyć sojusznikom naboje i rakiety.

„Najpotężniejszy sojusz w historii dopiero od 11 tygodni prowadzi operację przeciwko źle uzbrojonemu reżimowi, a jednak naszym sojusznikom zaczyna brakować amunicji” – podsumował wówczas zmagania Europejczyków w Libii sekretarz obrony USA Robert Gates. Wyraził też obawę, że on sam reprezentuje ostatnie pokolenie amerykańskich polityków, którzy czują specjalną więź z Europą jeszcze z czasów zimnej wojny. „Następna generacja może już nie być tak cierpliwa” – przyznał. Nawiązując do tych słów Gatesa, kilka dni temu ambasador USA przy ONZ Samantha Power kolejny raz zaapelowała do Europejczyków o przestrzeganie zasady 2 proc. (Amerykanie na wojsko wydają 4,8 proc. PKB).

Kosztowne zróżnicowanie

Z wojskowego punktu widzenia integracja wydaje się naturalną drogą dla Europy. Tutejsi członkowie NATO co roku na swoje armie wydają prawie 200 mld euro, czyli wciąż prawie trzy razy więcej niż Rosja, która w ostatnich latach podwoiła swoje militarne wydatki. Nie przekłada się to jednak na jakość europejskich wojsk. Prosta obserwacja: Europa używa dziewięciu rodzajów samolotów myśliwskich i szturmowych, podczas gdy Ameryka ma ich tylko cztery; w europejskich marynarkach pływa 16 rodzajów fregat, w US Navy – jeden.

Takie zróżnicowanie sprzętu oznacza dużo wyższe koszty na poziomie projektowania i rozwijania projektów, a potem ich utrzymania, nie mówiąc już o problemach przy współdziałaniu w czasie wojny. Za przykład niech posłuży brytyjska miłość do gwintowanych armat czołgowych, podczas gdy cała Europa strzela z armat gładkolufowych. Niby drobiazg, ale koszt projektowania, produkcji i przechowywania dwóch rodzajów pocisków do takich armat bije po kieszeniach.

Ta legendarna europejska różnorodność jest jeszcze bardziej kosztowna na poziomie przemysłu zbrojeniowego. Każde większe państwo traktuje ten sektor jako dobro narodowe, niepodlegające zasadom rynkowym, nie tylko ze względu na jego strategiczne znaczenie, ale często również z powodów socjalnych – tzw. zbrojeniówka to przeważnie mnóstwo miejsc pracy. Największa próba konsolidacji tego sektora w Europie – połączenie francusko-niemieckiej firmy EADS z brytyjską BAE Systems – zostało zablokowane w 2012 r. przez Bundestag w obawie przed utratą miejsc pracy w niemieckich fabrykach przyszłego giganta.

Pośrednim rozwiązaniem integracyjnym miały być działające w Europie od kilku lat mechanizmy sharing i pooling. Pierwszy z nich dotyczy dzielenia się sprzętem. Chodzi np. o użyczanie sojusznikowi uzbrojenia, pojazdów czy okrętów, czego przykładem może być brytyjsko-francuska umowa z 2010 r., przewidująca udostępnianie sobie nawzajem pokładów lotniskowców. Z kolei pooling dotyczy głównie wspólnego, czyli bardziej efektywnego wydawania pieniędzy. Tu też ilustracją może być wspomniana brytyjsko-francuska umowa, która przewiduje wspólne finansowanie badań nad bronią nuklearną. Pooling może jednak dotyczyć też wspólnych zakupów sprzętu w myśl zasady, że im większe (wspólne) zamówienie, tym większy rabat.

Oba mechanizmy nie są jednak wykorzystywane – Europejczycy nie ufają sobie nawzajem.

My bombardujemy, wy robicie desant

Integracja przyniosłaby też wiele korzyści na poziomie czysto wojskowym. W przypadku dużych europejskich armii wciąż obowiązuje „specjalizacja ogólna”, jak mówią eksperci – czyli wszystkiego po trochu, ale niczego wystarczająco dobrze. – Generałowie dużych armii, jak francuska czy niemiecka, wciąż postrzegają je jako zupełnie autonomiczne, przygotowane do walki na morzu, w powietrzu i na lądzie – mówi Gustaf Lindstrom, ekspert militarny z Genewy. – W rezultacie europejskie armie marnują swoje skromne zasoby, dublując się funkcjonalnie. Lindstrom uważa, że konieczna jest specjalizacja na zasadzie: „my bombardujemy, wy robicie desant”. Taki podział zadań też wymaga zaufania.

Zaufanie na razie sięga poziomu brygady. Wielkich pomysłów na wojskową integrację w Europie było już kilka – raczej nieudanych, m.in. potężny, 60-tysięczny EuroKorpus czy Europejskie Siły Szybkiego Reagowania (ERRF). Rozwiązaniem, które miało szansę wyjść poza prace sztabowe i poligonowe manewry, były nieco mniejsze – bo w sile brygady – europejskie grupy bojowe (battlegroups). Powołane do życia w 2004 r., miały być już w pełni zorganizowane trzy lata później. Planowano dwie – po 1,5 tys. żołnierzy każda. Co pół roku miały się wymieniać w roli dyżurujących. Gotowe do użycia w 10 dni po decyzji Rady Europejskiej miały pozostawać „w akcji” od miesiąca do trzech.

Problem w tym, że nigdy jeszcze nie zostały użyte, więc nie wiadomo, czy działają. Na początku 2013 r., gdy dyżur sprawowała dowodzona przez Polaków Weimarska Grupa Bojowa, ONZ poprosiła Unię Europejską o interwencję humanitarną w Czadzie i Darfurze. Warszawa nie tryskała entuzjazmem, szczególnie że trwała operacja ściągania polskich żołnierzy z Afganistanu. Bruksela postanowiła więc powołać zupełnie nowy twór – Eurofor Chade – na który zrzuciło się kilka unijnych państw. W 2008 i 2012 r. ONZ dwukrotnie prosiła Unię o wparcie błękitnych hełmów, tym razem w Kongu, ale w Unii zabrakło jednomyślności.

To jednak integracja na poziomie niewielkich oddziałów może się okazać znacznie skuteczniejsza od wielkiego projektu budowy od zera europejskiej wersji NATO. Ale nawet na poziomie brygady jest to wciąż wyzwanie, o czym przekonali się sami Polacy, próbując – bez większych rezultatów – stworzyć takie związki taktyczne z Niemcami i Duńczykami, potem z Litwinami i w końcu z Ukraińcami.

Dopalanie integracji

Christian Mölling z Niemieckiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i Bezpieczeństwa (SWP) twierdzi, że Europejczycy wpadli w spiralę okłamywania siebie samych. Z jednej strony chcą wierzyć, że są militarnie niezależni. Z drugiej nie są w stanie sami siebie obronić, bo nie mają ku temu środków. Trzymając się kurczowo iluzji niezależności, nie chcą ze sobą bliżej współpracować, czy to w ramach NATO czy w stricte europejskich inicjatywach. Taka współpraca z pewnością poprawiłaby zdolności obronne państw Europy, ale jednocześnie ujawniła ich wzajemną zależność. W rezultacie Europa traci na wojskowym znaczeniu, co jeszcze pogłębia wzajemne zależności. Stąd, według zwolenników takiej perspektywy, apel Junckera ma być dla Europejczyków wstrząsem skłaniającym do działania.

Przeciwnicy takiego spojrzenia mówią o kolejnej próbie „dopalania” integracji europejskiej, która straciła impet podczas kryzysu gospodarczego. Jak twierdzi Charles Grant, to sprawdzona już kilkukrotnie metoda przełamywania marazmu integracyjnego poprzez skok do przodu. Sam Juncker w wywiadzie dla „Welt am Sonntag” mówi, że wspólna armia popchnie realną integrację polityki zagranicznej i obronnej Europy. Nie ukrywa też swojej sympatii dla pogubionych ostatnio neogaullistów – jednego z liderów tej opcji Michaela Barniera wybrał właśnie na swojego doradcę ds. bezpieczeństwa.

Historia z armią europejską zaczyna więc przypominać tę z euro – przed jej wprowadzeniem w 1999 r. wielu jej krytyków ostrzegało, że wspólna waluta dobrze zadziała tylko wtedy, gdy Unia będzie miała jedną politykę gospodarczą. Zwolennicy euro odpowiadali, że właśnie wymusi ona stworzenie takiego gospodarczego giganta. Biorąc pod uwagę kilka ostatnich lat i obecną sytuację gospodarczą w południowych krajach Unii, rację mieli jednak sceptycy: euro nie „dopaliło” integracji; wręcz przeciwnie – zachwiało jednością Europy. Podobny scenariusz możliwy jest w przypadku integracji wojskowej.

Ginąć za Falklandy czy nie?

Wobec projektu wspólnej armii mnożą się pytania. Po czyjej stronie stanie taka armia, jeśli Hiszpanie pokłócą się z Brytyjczykami o Gibraltar? Co, jeśli Argentyna napadnie na Falklandy? Czy Europa będzie miała obowiązek pomóc Francji, jeśli ta będzie załatwić swoje interesy w Mali? Co będzie z Turcją, która jest w NATO, ale już nie w Unii? Jak potraktować militarnych gapowiczów, czyli państwa oficjalnie neutralne, jak Austria czy Szwecja? Jak by wyglądały relacje tego nowego tworu z Amerykanami i z NATO?

Jonathan Eyal z brytyjskiego Royal United Service Institute przekonuje, że propozycja Junckera jest wręcz niebezpieczna dla Europy, bo sygnalizuje Moskwie, że istnieje jakieś napięcie między Starym Kontynentem i Ameryką. Pozwala Kremlowi myśleć o możliwym geopolitycznym pęknięciu między zachodnimi sojusznikami.

Kluczowe pytanie brzmi jednak – jak Juncker wyobraża sobie dowodzenie taką armią, bez wspólnej polityki zagranicznej Unii? Czy nad taktycznymi decyzjami euroarmii będzie debatował Parlament Europejski, jak proponują niemieccy Zieloni? Szczególnie że może chodzić o decyzje fundamentalne dla istnienia całych państw. W przypadku euro rządy zgodziły się na przekazanie części suwerenności w zamian za konkretne korzyści, np. udział we wspólnym rynku. Najważniejsze jednak, że wspólnotowe decyzje gospodarcze można podejmować wolniej, a te postrzegane jako błędne – kontestować. W przypadku dowodzenia wspólną armią, szczególnie w trakcie konfliktu, takich możliwości nie ma. Dowódca europejskiej armii stałby się więc niejako europejskim suwerenem.

Wszystkie te strategiczne rozterki zyskują jednak wymiar akademicki, jeśli przyjąć, że w tworzeniu europejskiej armii Junckerowi wcale nie chodzi o poprawę bezpieczeństwa całej Unii, ale po prostu o pieniądze. Jego rzecznik sam przekonywał po słynnym już wywiadzie swojego szefa, że euroarmia dałaby członkom Unii roczne oszczędności rzędu 120 mld euro. Propozycja przewodniczącego Komisji jest na dziś tak nierealna politycznie, że motyw oszczędnościowy automatycznie nabiera wiarygodności. Trudno jednak powiedzieć, która z tych dwóch opcji jest gorsza dla Europy.

Polityka 12.2015 (3001) z dnia 17.03.2015; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Euro Army"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną