Maryna, dziennikarka i aktywistka z Dniepropietrowska, bierze udział w akcjach „ubierz żołnierza”: ludzie składają się na hełm, kamizelkę, nagolenniki, rękawiczki, ciepłą bieliznę – i wysyłają to wszystko na front. Bo ukraińska armia niedoinwestowana, niebogata. Trzeba pomagać.
Po rozpadzie ZSRR Ukraina objęła władzę nad tą częścią radzieckiego wojska, które znajdowało się na zajmowanym przez nią terytorium, i był to arsenał naprawdę imponujący, choć już wtedy przestarzały: armia rakietowa, po kilka armii lotniczych, pancernych, Flota Czarnomorska i broń atomowa. Ledwie stojąca na nogach, z trudem ogarniająca postapokaliptyczną przestrzeń Ukraina, w której poziom życia upadł tak nisko, jak wysoko wywindował się poziom przestępczości, w której brakowało prądu i środków na zaspokajanie podstawowych potrzeb, została atomowym, pancernym i morskim mocarstwem. Zaczęło się zatem wyłuskiwanie spod ukraińskiej władzy co ważniejszych kawałków sił zbrojnych. Najpierw załatwiono sprawę z bronią atomową (wówczas trzecim co do wielkości arsenałem nuklearnym na świecie), której świat Ukrainie nie chciał zostawiać w ręku. I Ukraina, w zamian za gwarancje bezpieczeństwa złożone przez USA, Wielką Brytanię, Rosję, Chiny i Francję, oddała atom w ręce Rosji. Gwarancje były marchewką, ale był też kij: jeśli Ukraina, zapowiedziano, nie zechce zrezygnować z broni atomowej, poddana zostanie międzynarodowej izolacji.
Dziś, gdy gwarancje bardzo by się akurat przydały, poznajdowano w nich odpowiednie kruczki, które sprawiły, że wszyscy sygnatariusze uznali je za historyczną ciekawostkę bez większego znaczenia. A Rosja dodaje, że to Ukraina jest agresorem, więc żadne gwarancje nie działają.
W 1997 r., po latach tarć z Moskwą, podzielono ostatecznie również Flotę Czarnomorską: ponad 80 jej procent wzięła sobie Rosja, dzierżawiąc od Ukrainy dodatkowo port w Sewastopolu. W 2014 r., po zajęciu Krymu, rosyjska Duma anulowała umowę o podziale floty i przejęła wszystkie wojskowe obiekty pozostające na półwyspie. Ukraińska marynarka praktycznie przestała istnieć. Nie było również ukraińskiej obrony Krymu. Nie miało jak: krótkoterminowy opór zapewne dałoby radę zorganizować, ale byłaby to raczej sprawa głównie honorowa. Mało kto miał wątpliwości, że w bezpośrednim i otwartym starciu z Rosjanami Ukraina byłaby bezradna, ale głód choć symbolicznego oporu w społeczeństwie był ogromny.
Ludzie radzieccy
Na ukraińskiego bohatera krymskiego konfliktu awansował płk Julij Mamczur, który poprowadził pokojowy marsz bez broni na własną bazę w Balbeku, obsadzoną przez Rosjan. Rozżalenie z powodu bezsilności armii podczas krymskiego kryzysu na Ukrainie jest powszechne.
Przez ćwierć wieku ukraińskiej niepodległości jej armia zarastała chwastami, była rozkradana, a rzadkie i nieśmiałe próby reform torpedowane były m.in. przez ukraińskich oficerów, którzy widzieli w nich zagrożenie dla swoich stanowisk i pozycji. W czasach rządów Wiktora Janukowycza wojsko zostało dobite wyprzedażami sprzętu wojskowego za granicę i wyrzucaniem z niego doświadczonych dowódców. Zmniejszano też liczbę wojskowych, próbując armię uprofesjonalnić. Sprawa udała się częściowo: w 2012 r. żołnierzy zostało na Ukrainie już tylko ok. 140 tys., o profesjonalizmie niestety trudno było mówić.
Efekt jest taki, że teraz, w chwili próby, ukraińskie wojsko i bataliony są uzbrojone w mocno przestarzały sprzęt, a dowodzenie jest dalekie od finezji. Eksperci krytykują ukraińską taktykę i przeżarty przez rosyjską infiltrację wywiad. Twierdzą też, że wielu oficerów Kijów nie może być pewien: służą po ukraińskiej stronie, bo tak się złożyło, ale to „ludzie radzieccy”, których lojalność w najlepszym razie waha się pomiędzy Moskwą a Kijowem, o mentalności podobnej do tych, z którymi walczą: oglądający te same rosyjskie kanały i czytający te same gazety.
– Przydałaby się wielka lustracja w ministerstwie obrony, bo inaczej nic z tego wszystkiego nie będzie – przyznaje Roman Hankiewicz, lwowski dziennikarz specjalizujący się w sprawach wojskowych.
Mimo że od początku konfliktu armia okrzepła, to w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. W tym roku Ukraina chce podnieść wydatki na wojsko do 5 proc. budżetu i zwiększyć stan liczebny do 250 tys. żołnierzy. To się może nawet udać, bo teraz jest już ich grubo ponad 200 tys. Do tego trzeba doliczyć członków ochotniczych batalionów i specjalnych oddziałów milicji oraz wojsk pogranicznych, co według różnych szacunków daje w sumie dodatkowe 100 tys. ludzi. Do walki z separatystami skierowano jakąś jedną dziesiątą tych sił. Siły separatystów liczą obecnie ok. 15 tys. bojowników, jednak trzeba pamiętać, że to oni kontrolują granicę z Rosją, a przez granicę nieprzerwanie płynie do Donbasu rosyjskie wsparcie.
– Ukraińska armia jest chronicznie niedoinwestowana, nie stanowi zwartej całości – mówi Tadeusz Wróbel z „Polski Zbrojnej”. – Potrzebne są reformy, których w czasie wojny nie przeprowadza się łatwo. Ukraińcy muszą wyszkolić kadrę oficerską, usprawnić logistykę, bo żołnierze mają poczucie, że są słabo dowodzeni, że wielu z nich oddaje za darmo życie, bez sensu ryzykuje. To nie wpływa dobrze na morale.
Zmiany się dokonują, choć nie zawsze idą we właściwym kierunku. Jurij Butusow, znany ukraiński dziennikarz zajmujący się obronnością, od dawna pomstuje na ukraińskie dowództwo: negatywnie ocenia nie tylko ich decyzje podejmowane na froncie, ale także reformy, rośnie bowiem liczba wysokich oficerów. Szef sztabu generalnego Wiktor Mużenko nakazał podwyższyć o 25 proc. liczbę generałów i zwiększyć ilość sztabów – informował Butusow, powątpiewając, czy akurat taka reforma powinna być przeprowadzana w czasie wojny. I czy nie przyczyni się ona przypadkiem do dezorganizacji struktury dowodzenia wojska.
– Rosja, gdyby chciała, toby rozwaliła to nasze wojsko w kilka dni – mówi wprost znajomy kijowski dziennikarz. – Tylko nie da rady utrzymać podbitego terytorium.
Dlatego, jak się wydaje, Rosja gra na czas. Do Donbasu płynie nieprzerwanie rosyjskie wsparcie militarne, konflikt się tli, Ukraina słabnie, jej gospodarka ciągnie ostatkiem sił, w stosunku do 2013 r. PKB spadł o 15 proc. Hrywna też ledwo zipie: w ciągu ostatniego roku straciła dwie trzecie wartości. Rosja bierze Ukrainę na przetrzymanie, wciąga w permanentny kryzys i czeka, aż kraj sam się rozpadnie, a wtedy poszczególne regiony same się do Rosji przykleją. A Ukraina nie ma szans stworzyć takiej armii, która mogłaby Rosję odstraszyć.
Do ukraińskich batalionów nadal jednak napływają ochotnicy. Wielu pochodzi, co ciekawe, ze wschodu kraju. Często na terenie „republik ludowych”, donieckiej i ługańskiej, mają domy. A raczej mieli, bo mało kto serio – prawdę mówiąc – myśli o odwojowaniu Donbasu. Chłopaki siedzące na blok-postach, na frontowych placówkach nudzą się, palą papierosy i chętnie rozmawiają z dziennikarzami. Nadrabiają minami, klną na „separów”, ale często przyznają, że wojny mają dość.
Gorący kartofel
Mają problemy z lokalnymi. Sporo mieszkańców odwojowanych terytoriów na Donbasie popiera, i owszem, Ukrainę: co chwila w centrach Kramatorska, Słowiańska czy Mariupola organizowane są patriotyczne demonstracje. Przychodzi na nie jednak stosunkowo niewiele osób, bo po kilkadziesiąt, a demonstracje wyglądają na zbyt dobrze zorganizowane. Wielu ludzi na wschodzie winą za przeciągający się konflikt obarcza właśnie Ukrainę. Wściekli mieszkańcy, którzy nie mają dokąd uciec i wegetują w piwnicach ostrzeliwanych bloków, wyklinają żołnierzy, ile wlezie.
– I po coście tu przyjechali! – krzyczała na ukraińskich żołnierzy starsza pani w centrum Artiomowska. – Przez was tylko na spokojnych ludzi bomby spadają!
Po miastach leżących na terenie ATO, strefy operacji antyterrorystycznej, krążą milicjanci, którym zamiast wielkich, milicyjnych czapek kazano nosić wojskowe hełmy, zamiast pistoletów przy paskach – karabiny. Najczęściej pochodzą z zachodniej Ukrainy, uważanej za region bardziej patriotyczny niż wschód.
Ale te legendy o patriotyzmie zachodu Ukrainy są ostatnio coraz bardziej podważane. Kiedy ogłoszono mobilizację, okazało się, że to właśnie na zachodzie państwa najwięcej młodych mężczyzn unika poboru. Kijowianie podśmiechują się z „krainy sławy banderowskiej”, z której poborowi uciekają, gdzie się da: do Polski, Rumunii, na Słowację, a nawet do znienawidzonej Rosji.
Roman Hankiewicz zauważa, że sprawa z unikaniem wojska jest przesadzona: wielu ludzi w zachodnich regionach kraju, według niego, wyjechało po prostu na zarobek: w sytuacji, w której gospodarka ledwie zipie, trudno się temu dziwić. Inni migają się od wojska, bo nie chcą zostawić swojej pracy, która jest teraz na wagę złota, czy swoich biznesów, które – niedoglądane – mogą paść.
Ale zachód Ukrainy przerzuca złą sławę dekowników między sobą jak gorący kartofel. Mieszkańcy Galicji, czyli obwodów iwano-frankowskiego i lwowskiego, twierdzą, że najsłabiej z poborem jest na Zakarpaciu: w jednej ze wsi na ponad stu poborowych udało się odnaleźć zaledwie trzech. Zakarpatczycy z kolei przyznają, że owszem, w ich regionie sprawy z mobilizacją nie wyglądają najlepiej, ale – dodają – nie ma się co dziwić, w końcu sporo tutaj ludzi głosowało dawniej na Partię Regionów, żyje wielu rosyjskojęzycznych, wielu słucha popów moskiewskiego patriarchatu, a oni mobilizacji nie popierają.
– Teraz ludzie dzielą się na tych, którzy już są tam, w ATO, i na tych, którzy „poszliby, ale…” albo „poszliby, gdyby…” – mówi dziennikarz Zachar Kolesniczenko. – Bo rodzina, bo praca, bo najpierw powinni iść przesiedleńcy z Donbasu, walczyć o swoje… Każdy ma własne argumenty. Jeden powie: nie chcę umierać za taki kraj, drugi: nie chcę umierać za gry polityków, inni mówią: oddajmy w cholerę ten Donbas, będzie nam lepiej bez niego. Jeszcze inni, że pójdą, jak Rosja napadnie na Charków. Dla bardzo wielu ludzi ze środkowej i zachodniej Ukrainy ta wojna toczy się gdzieś bardzo daleko, w innym świecie, w innym kraju. Ale bez przesady: wielu jest też takich, którzy mówią, że pójdą, jak dostaną wezwanie – i faktycznie idą – tłumaczy Kolesniczenko.
Zapasowy granat
Na Ukrainie słychać, że do wojowania najbardziej zniechęca fakt, że ani nie widać końca tej wojny, ani nawet jej celu. – Siedzi się pod ostrzałem, potem idzie do ataku, potem się cofa i tak w kółko – opowiadali żołnierze przy debalcewskiej trasie. – Tylko nie wiadomo po co.
Zamknięte w kotle Debalcewe zostało w końcu ewakuowane, by nie doszło tam do drugiego Iłowajska: bo latem w iłowajskim kotle, opisywanym przez tych, którzy przeżyli, jako „maszynka do mięsa”, straciło życie kilkuset ukraińskich żołnierzy, a ponad pół tysiąca trafiło do niewoli, a niewoli u separatystów ukraińscy żołnierze boją się bardzo. Często powtarzana legenda głosi, że wielu ukraińskich żołnierzy zawsze nosi przy sobie zapasowy granat, żeby w razie czego nie dać się wziąć żywym. Jeszcze jednak ciszej mówi się o tym, że i separatyści schwytani przez Ukraińców nie zawsze mają lekko. Po rozmowach w Mińsku następuje wymiana jeńców, ale idzie powoli. Ukraińskie władze informują, że w niewoli u separatystów pozostaje jeszcze grubo ponad setka żołnierzy.
Ukraińskie wojsko doczekało się w końcu wsparcia Zachodu: co prawda nie militarnego, ale zawsze. Na Ukrainę jadą zachodni instruktorzy. Amerykanie zapowiadają wysłanie tam swojego batalionu, który ma szkolić ukraińskie kadry oficerskie. Zgłosili się też Brytyjczycy, co premier Cameron ogłosił w sposób bardzo dramatyczny, nawiązując do przemówienia swojego poprzednika Neville’a Chamberlaina z 1938 r., w którym ten deklarował niechęć do umierania za „daleki kraj”, o którego mieszkańcach Anglicy „nic nie wiedzą”. I wiadomo, czym to się skończyło. Do Brytyjczyków dołączyli Kanadyjczycy. Jadą też Polacy, którzy zresztą doradzają Ukraińcom już od dawna: w szkoleniu ukraińskich oficerów bierze udział kilka polskich uczelni wojskowych.
Sytuacja więc powoli, bo powoli, się polepsza. Ekspert ds. ukraińskich z Atlantic Council Adrian Karatnycky zauważa na łamach „Washington Post”, że gotowość bojowa ukraińskiej armii rośnie, modernizacja sprzętu trwa. Produkcja broni przestawiła się z eksportu na rynek wewnętrzny: w grudniu zeszłego roku, w 23 rocznicę powstania ukraińskiej armii, przekazano wojsku 100 sztuk ciężkiego bojowego sprzętu: część zupełnie nowego, część – po generalnym remoncie i modernizacji.
Karatnycky przestrzega jednak przed rosnącym znaczeniem ochotniczych batalionów, niektóre z nich bowiem, szczególnie te o skrajnie prawicowym profilu, podlegają kierownictwu ATO raczej teoretycznie, i w przyszłości mogą narobić Ukrainie kłopotów. Oddziały Prawego Sektora i batalion Azow, dowodzony przez oskarżanego o neonazizm Andrija Bileckiego i posiadający w swoim logo neonazistowski „wilczy hak”, to jednostki wyjątkowo nieprzewidywalne i rozpolitykowane. Karatnycky przypomina, że ich przywódcom zdarza się grozić ukraińskim władzom, iż w wypadku uznania ich działań za „zdradę” spróbują przejąć władzę w Kijowie.
Karatnycky przypomina, że Azow, który stacjonuje w Mariupolu, robi w mieście, co chce, a batalion Ajdar, którego motto noszone na naszywkach brzmi „Bóg z nami”, zwrócił na siebie uwagę Amnesty International, która w jego sprawie wydała dokument oskarżający jego członków o „szerokie nadużycia, uprowadzenia, bezprawne zatrzymanie, złe traktowanie, złodziejstwo, wymuszenia oraz, prawdopodobnie, egzekucje”. Przeciwko członkom batalionu Ajdar wniesiono kilkadziesiąt spraw karnych, przy czym – jak informowała generalna prokuratura wojskowa – około połowy z nich to przestępstwa ciężkie. Batalion Szachtarsk natomiast został zlikwidowany za notoryczne łupienie wschodnioukraińskich wsi. Jakiś czas później jednostkę tę zlepiono na nowo, tyle że pod nazwą Tornado. W jej logo umieszczono taoistyczny symbol harmonii – jin i jang.
I to właśnie te bataliony, gdy ich przywódcy uznają, że kijowskie władze „zdradziły” Ukrainę, mogą posłużyć za pożytecznych idiotów Putina i zafundować Kijowowi trzeci Majdan, którego wszyscy się obawiają, stanowiłby bowiem gigantyczne zagrożenie dla stabilności państwa. A byłby to Majdan faszyzujący, od którego Zachód musiałby się odwrócić, a Putin by triumfował: – Widzicie? Faszyści. Mówiliśmy prawdę. Obserwatorów niepokoi również zdobywanie przez zorganizowanych nacjonalistów przyczółków w resortach siłowych. No i fakt, że zdobywają oni niebagatelne bojowe doświadczenie.
Ale nikt trzeźwo myślący nie ma wątpliwości, że bataliony wojny nie wygrają, ba, że Ukraina, bez zachodniej pomocy militarnej, wojny nie wygra. Owszem, powtarzana jest tu jak mantra przepowiednia o tym, że Rosja musi się w końcu rozpaść, a podsycona jest opublikowanymi ostatnio prognozami amerykańskiego instytutu Stratfor na najbliższą dekadę. Ale Ukraińcy rozumieją też dobrze, że zanim upadnie Rosja, upadnie Ukraina. Bardzo chętnie widzieliby więc walczące po swojej stronie natowskie oddziały lub choć dostawy natowskiej broni. Ale z jednej strony jasne się wydaje, że im więcej broni dostanie Ukraina, tym więcej wepchnie jej też tam Rosja. Z drugiej strony – brak zachodniej interwencji sprawia, że Rosjanie czują się na ukraińskim gruncie coraz pewniej i dokonują coraz śmielszych ruchów.