Ostatni kowboje Pantanal
Dzień powszedni na południowoamerykańskim pastwisku wielkości Polski
Edvan staje w strzemionach. Lekkim, niemal niedbałym ruchem dłoni bierze pierwszy zamach. Powróz zatacza szeroki krąg ponad jego głową. Zrobiony z krowiej skóry rzemień jest śliski i sztywny. Chłopak oddycha głęboko. Z każdym kolejnym obrotem ramienia pętla na końcu lassa robi się coraz większa. Dłonie kowboja znają każdą nierówność przesuwającego się sznura. Edvan mruży oczy pod szerokim rondem kapelusza. Przez tych kilka chwil nic innego nie ma znaczenia. Jest tylko on, lasso i cielak, który właśnie, nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, rzuca się do panicznej ucieczki.
Lasso frunie przez wibrujące od gorąca powietrze i zaciska się na szyi byczka. Edvan Lemos da Silva uśmiecha się jak urwis, któremu udało się ukraść ulubione ciastko. Rzemień wypręża się. Chłopak wbija ostrogi w boki gniadej klaczy i ciągnie miotającego się cielca w stronę Jaira, który zeskoczył już z konia i czeka z zakrwawionym nożem w ręku.
Nadzorca kowboi Jair Rosa stoi w chmurze pyłu na pagórku. Za plecami ma ciemnoniebieski staw. Na drugim brzegu bajorka brązowo-żółty kajman bezszelestnie wsuwa się do wody, rozdrażniony zamieszaniem.
Kilkutygodniowy cielak piszczy i wierzga, gdy Jair wbija mu w bok igłę strzykawki, a potem ostrym nożem wycina mu kawałek ucha, piętnując na całe życie.
Tysiąc krów tłoczy się wokół, próbując docisnąć się do podłużnych, drewnianych koryt wypełnionych solą i minerałami. W oddali ponad zalanymi łąkami krąży stado sępów. – Mam następnego! – Edvan ciągnie na sznurze kolejnego cielaka.
Poranek
Pantanal to właściwie równina aluwialna, duża jak Polska.