Tekst został opublikowany w POLITYCE 20 stycznia 2015 roku.
Fidel przetrwał 11 prezydentów USA, upadek obozu socjalistycznego, spiski i zamachy na swoje życie, bojkoty i embarga. Dla wielu na świecie pozostał mitem i legendą. Gdyby historia potoczyła się inaczej, być może to Fidel Castro, tak jak teraz Nelson Mandela, byłby wynoszony na ołtarze, a Mandelę potępiano by jako terrorystę i dyktatora. Gdyby pierwszy wyszedł na wolność jesienią życia, a drugi jakimś cudem – tak jak Fidel w historii realnej – zdobył władzę za młodu i utrzymywał ją przez dekady zimnej wojny; z pomocą Moskwy oczywiście... Historia alternatywna to ćwiczenia z wyobraźni, które pomagają czasem lepiej zrozumieć historię, która zdarzyła się naprawdę.
Dzieje Fidela Castro i rewolucji kubańskiej opowiadane z perspektywy kraju „po socjalizmie realnym” łatwo wyradzają się w antykomunistyczną bajkę o złym despocie. To poznawcze manowce. Jak w świetle takiej bajki wyjaśnić, że sławiony na Zachodzie Mandela traktował Fidela jak brata, towarzysza walki, a początkowo wręcz – mentora, przewodnika? Niejednego to zdziwi, bo Mandela w wersji czczonej za Zachodzie został wyprany z krytyki imperializmu i socjalistycznych przekonań, których się nie wyrzekł; raczej zawiesił, kierowany gorzkim realizmem, bo nie widział szans na ich realizację po zimnej wojnie. Nikt nie powie o Mandeli „kumpel dyktatora”, jak mawia się o Gabrielu Garcíi Márquezie. Oto prawo mitów i legend: co jednemu uchodzi, innemu nie jest wybaczone.
Czarna legenda Fidela Castro nie zawiera też sensownej odpowiedzi na pytanie, dlaczego w wielu krajach Południa jego słowa wciąż cytuje się jako motta. Ani dlaczego tak wielu demokratycznych przywódców z Ameryki Łacińskiej, np. szanowany na Zachodzie Brazylijczyk Lula, nigdy nie wyrzekło się bliskich stosunków z kubańskim rewolucjonistą. Powiedzieć: ślepota, hipokryzja – to niewiele zrozumieć z historii ostatniego półwiecza. To jakby znaleźć się w butach agentów CIA raportujących z Hawany (według pysznej anegdoty): „Panie prezydencie, nie ma tu bezrobocia, ale nikt nie pracuje. Nikt nie pracuje, ale zgodnie ze statystykami dotrzymywane są wszystkie plany produkcyjne. Dotrzymywane są wszystkie plany produkcyjne, ale nie ma nic w sklepach. Nie ma nic w sklepach, ale wszyscy jedzą. Wszyscy jedzą, ale cały czas skarżą się, że nie ma jedzenia. Wszyscy skarżą się, że nie ma jedzenia, ale idą na plac Rewolucji wiwatować na cześć Fidela. Panie prezydencie, mamy wszystkie dane i żadnej konkluzji”.
W wielu zakątkach świata wciąż uważają Fidela za idealistę i marzyciela – „pomimo”. W tym miejscu można, rzecz jasna, wyliczyć wszystkie represje i porażki systemu kubańskiego, który – jak przyznał kilka lat temu sam wódz na emeryturze – „nie działa”. To jednak byłaby inna opowieść niż bajka o czerwonym wilkołaku.
Przywrócenie stosunków dyplomatycznych między Waszyngtonem i Hawaną, początek wychodzenia Kuby z częściowej izolacji to niezły powód, by przyjrzeć się legendzie Fidela Castro na nowo.
Dawid i Goliat
„Po raz pierwszy uwierzyliśmy, że rewolucja w naszych krajach jest możliwa. Do tamtej chwili była romantycznym marzeniem” – pisał po rewolucji kubańskiej 1959 r. młody Mario Vargas Llosa, obecnie surowy jej krytyk. „To pierwszy w dziejach przypadek przeprowadzenia prawdziwie socjalistycznej rewolucji przez niekomunistów” – ekscytowali się amerykańscy wielbiciele. Ich grono było zacne: lewicujący ekonomiści Paul Sweezy i Leo Huberman, sławny socjolog C.W. Mills, poeci, gwiazdy filmu… Młoda duchem Europa, rachująca się ze zbrodniami kolonializmu, dowiadywała się o Fidelu od intelektualnego guru, jakim był Jean-Paul Sartre.
Ruszała z posad bryła świata. W dalekiej Azji ledwie dekadę wcześniej kolonialne pęta zerwały Indie. W Afryce na niepodległość wybiły się właśnie Sudan i Ghana, a za chwilę miała zejść emancypacyjna lawina... Ludy Ameryki Łacińskiej miały własne państwa od 150 lat, ale rządzili nimi dyktatorzy, a jeśli nawet tu czy tam odbywały się wybory, to i tak nie zmieniały losu milionów nędzarzy – bez praw, środków do życia, wpływu na bieg spraw publicznych. Amerykanie traktowali region jak własne podwórko, wspierali lokalnych tyranów i oligarchie, łupili surowce, monopolizowali intratne usługi. Próby zmiany status quo kończyły się krwawą łaźnią, zamachami stanu.
Obalenie przez Fidela Castro i jego brodaczy skorumpowanej dyktatury Batisty zakrawało na cud. Oto 90 mil od Florydy, w kraju będącym – jak mówiono – miękkim podbrzuszem Ameryki, gdzie biznesmeni w stylu Michaela Corleone z „Ojca chrzestnego II” czuli się jak ryby w wodzie, zwycięża rewolucja odwołująca się do haseł suwerenności, godności, społecznej sprawiedliwości (jeszcze nie socjalizmu). Tak rodził się jeden z głównych składników mitu Fidela: chojrak, który ma cojones, nic sobie nie robi z interesów supermocarstwa i czyni, co trzeba, w imię ludu. Dawid walczy z Goliatem.
Ponad dekadę temu hiszpański pisarz Manuel Vazquez Montalban przekonywał mnie, że zdemontowanie legendy Fidela jest prawie niemożliwe z powodu symboli i znaków, jakie ją zbudowały. Dawid i Goliat – to pierwszy z nich (rewolucja przeciwko dominacji potęgi; potem odparcie wspieranej przez USA inwazji antycastrystów w Zatoce Świń). Drugi – to obraz triumfalnego wjazdu brodaczy do Hawany (dziś nieco zapomniany, kiedyś niezwykle żywy). Trzeci – hasło Cuba – si, Yanquis – no, wykrzykiwane przez dekady w czasie demonstracji zbuntowanej młodzieży w USA i Europie. Czwarty – romantyczny wizerunek Che Guevary – osobny, ale wzmacniający mit Fidela i Kuby.
Heretyk
Gdyby po zwrocie ku socjalizmowi i Moskwie – na co zresztą zapracował wrogi młodej rewolucji Waszyngton – Fidel stał się marionetką Chruszczowa, Breżniewa i następców, być może legenda by nie przetrwała. Ale Fidel wybrał drogę heretyka i harcownika.
Po kryzysie rakietowym 1962 r. – kiedy o Kubę omal nie wybuchła trzecia wojna światowa – Moskwa w imię „pokojowego współistnienia” z Waszyngtonem zabroniła latynoskim komunistom angażować się w walkę partyzancką. Fidel rzucił radzieckiemu imperium wyzwanie: „W świecie idei rewolucyjnych nikt nie ma prawa uzurpować sobie monopolu”. I wezwał komunistów w regionie do rozłamów w partiach i walki zbrojnej przeciw tyraniom. Prawdziwy komunista robi rewolucję – nauczał. Ten, kto staje z boku, przestaje nim być.
Mniejsza o to, że tylko komuniści z Wenezueli odpowiedzieli na ten apel – w mitach fakty mają znaczenie drugorzędne. Istotniejsze, że gesty Fidela dowodziły autentycznej troski o Sprawę, braku koniunkturalizmu. Na ataki moskiewskiej „Prawdy” odpowiadał: „Nikt nas nie może nazwać krajem satelickim i dlatego cieszymy się takim szacunkiem w świecie”.
Herezję Fidela zrodziło marzenie o socjalizmie bez błędów znanych z ZSRR i Europy Wschodniej. Za grzechy główne uważano biurokrację, dogmatyczne myślenie, lekceważenie potrzeb ludzi na dole. Spontaniczny czyn mas pod wodzą charyzmatycznego lidera miał być lekiem na centralne planowanie i ospałe instytucje. To pozwalało widzieć w rewolucji na Kubie ucieleśnienie anarchicznego snu o pogrzebaniu starego świata – snu, który śniło pokolenie mające za chwilę zrobić rewoltę ’68. W jej wigilię stary świat zamordował Che Guevarę. Więc legendy Che, Fidela i Kuby rosły jeszcze bardziej.
Rzecznik Południa
„W menu były tylko dwie zupy. Jedna z nich zawierała, najprawdopodobniej, jakiś rodzaj wolności, możliwość wypowiadania się w gazetach, wygłaszania przemówień z balkonów, zostania wybranym na stanowisko senatora czy radnego, kiedy jednak wokół dzieci umierały z głodu, były analfabetami, a chorzy dogorywali byle gdzie, nie mając szans na opiekę w szpitalu. Natomiast druga zupa nie zawierała wolności w takim sensie, w jakim wtedy rozumieliśmy wolność, ale nie było tam nędzy, dzieci były najedzone, miały dach nad głową i chodziły do szkoły, chorzy trafiali do szpitala i nierówności wynikające z pochodzenia były likwidowane. Między tymi dwoma daniami, między jedną a drugą rzeczywistością, jakie oferowano nam na stole świata, trzeba było dokonać wyboru”.
Tak wyglądał dylemat czasu zimnej wojny w Ameryce Łacińskiej, Azji, Afryce (opisany tu przez kolumbijskiego pisarza Plinia Apuleya Mendozę). Czy zbuntowani w krajach Trzeciego Świata, gdzie codziennymi dramatami były bieda, nierówności, nieraz głód, mogli nie wybrać zupy drugiej? Czy marzyciele z pokolenia ’68 mogli nie upatrywać nadziei w Fidelu, skoro z drugiej strony mieli do wyboru polityków takich, jak JFK czy jego następca Lyndon Johnson, którzy wprawdzie pacyfikowali białych rasistów na południu USA, ale i rozpętali okrutną wojnę w ledwo co wyzwolonym spod kolonialnej władzy Wietnamie?
Mandela, zanim został zamknięty w więzieniu na lata, studiował myśli Fidela o wojnie partyzanckiej. Mowę obronną w sądzie wzorował na analogicznej mowie Fidela „Historia mnie uniewinni”. Po wyjściu na wolność odwiedził Kubę w 1991 r. i podziękował Fidelowi za inspirację, a także za militarne wsparcie dla czerwonej Angoli w walce z rasistowskim reżimem RPA, który więził go 27 lat. USA, które w naszej części Europy postrzegane są jako chorąży wolności, popierały rasistowski rząd Afrykanerów, a w Ameryce Łacińskiej zbrodniarzy takich, jak Pinochet, Videla, Somoza. Wielbiony w Polsce prezydent Reagan zawetował bojkot RPA. (A na amerykańskiej liście terrorystów Mandela figurował do... 2008 r.). W takim kontekście Fidel stawał się w oczach wielu, nie tylko w Trzecim Świecie, ostoją sprawiedliwości, rzecznikiem uciśnionych.
Długo miał też materialne argumenty, w które – patrząc na dzisiejszą biedę na Kubie – można wątpić. Montalban przekonywał mnie, że w Ameryce Łacińskiej nie było lepszych rozwiązań. „Nie porównuję Kuby z Europą – uściślił – lecz z innymi krajami Ameryki Łacińskiej”; można tu dodać Azję i Afrykę. Chodzi o ogromne obszary nędzy. „Na Kubie też jest bieda, ale bez porównania gorzej żyje biedota w Peru, Kolumbii, na Dominikanie czy Haiti. Ta sytuacja zawsze dawała castrystom argument do ręki”.
Heros, uwodziciel
Prócz wielkiej polityki była i osobista historia, pełna fajerwerków, suspensów, zwrotów akcji. Doskonały budulec mitu.
Kiedyś płynął na statku obalić dyktatora Dominikany, statek aresztowano, a Fidel rzucił się do morza i wśród rekinów płynął 9 mil do brzegu (ile tu legendy, ile prawdy?). Omal nie zatonął na jachciku „Granma”, kiedy wraz z Che i 82 zapaleńcami płynęli z Meksyku na Kubę obalać dyktatora Batistę. Omal nie połknął trucizny podrzuconej przez CIA i uniknął – wedle własnych słów – 600 zamachów. Ojciec Che Guevary powiedział, że musi mieć pakt z Bogiem albo Diabłem.
Żywot partyzanta, pełen osobistego poświęcenia, potem lidera, który opierał się agresjom i spiskom możnych, to też klucze do mitu. „Można porównać – rzekł przed laty – prześladowania za przekonania religijne, które były też ideami politycznymi niewolników i ciemiężonych w Rzymie, z brutalnymi prześladowaniami, których ofiarami w czasach nowożytnych byli nosiciele politycznych idei robotników i chłopów, czyli komuniści”. Atrakcyjna analogia podsuwa wyznawcom język i skojarzenia. Osobisty magnes, którym przyciągał wielkich i maluczkich, talent do uwodzenia mas, szczególnie przed jesienią życia, dopełniały legendę.
Feniks
Na mit Fidela mocno zapracowali wrogowie. Embargo, które po ponad półwieczu chciałby znieść prezydent Obama, było narzędziem represji superpotęgi wobec małego kraju. W świecie budziło solidarność z Kubą, a Fidelowi dawało wiarygodne wytłumaczenie porażek jego rządów.
Nixon i Kissinger do spółki z Pinochetem dali Fidelowi niezbity dowód na to, czym kończą się próby budowania socjalizmu drogą demokratyczną. Oto Salvador Allende, „chilijski Fidel”, próbował rewolucji wzorowanej na Kubie, ale bez wojny partyzanckiej, za pomocą kartki wyborczej, stopniowych reform. Skończyło się gospodarczym sabotażem ze strony lokalnej oligarchii, amerykańskich firm i rządu USA, a wreszcie zamachem stanu, śmiercią Allende, tysiącami znikniętych, torturowanych, wypędzonych z kraju.
Fidel dostał do ręki ostateczny argument przeciwko tolerowaniu wrogiej mu opozycji. W świetle zamordowanej rewolucji w Chile, pokojowej i demokratycznej, jego twarda ręka jawiła się jako tarcza obronna przed wstecznikami. Chilijska tragedia była dowodem na to, że nie da się wyciągać biednych z biedy, zasypywać nierówności bez ograniczenia demokracji; przynajmniej w Ameryce Łacińskiej, w tamtej epoce.
Wydawało się, że koniec zimnej wojny i upadek ZSRR pogrzebią legendę ostatniego komunisty. Lecz po niecałej dekadzie Fidelowi przyszedł z odsieczą... drapieżny kapitalizm lat 90., który wysłał państwo na emeryturę. W wielu krajach Południa powiększył biedę i nierówności, a jego promotorzy okazywali się pospolitymi złodziejami: Salinas de Gortari w Meksyku, Collor w Brazylii, Menem w Argentynie, Fujimori w Peru, Perez w Wenezueli. Słowa Fidela o złu kapitalizmu odzyskiwały blask, rodziły się nowe ruchy sprzeciwu. Liderzy lewicowej fali w Ameryce Łacińskiej – Chávez, Lula, Morales, Correa, Kirchnerowie, Mujica – traktowali Fidela jako mentora lub co najmniej starego towarzysza, który zasługuje na uznanie; podobnie niektórzy alterglobaliści. Dla żywotności legendy nie ma znaczenia, że żadne z politycznych dzieci Fidela nie powieliło kubańskich wzorów. Zmienił się świat, można było zmienić metody. Dla trwałości mitu ważniejsze, że ideały sprawiedliwości społecznej, którym hołdował, pozostały aktualne dla pokolenia obecnych liderów.
Don Kichot
Fidela Castro portret realistyczny wyglądałby inaczej niż opowieść o legendzie. Zawierałby więcej bruzd i szram, musiałby uwzględnić represje wobec oponentów, mordęgę codziennego życia na Kubie, marzenia tak wielu o życiu gdzie indziej, narcyzm władcy… Wszystkie te fakty są szeroko znane, a mimo to zaszkodziły legendzie Fidela nieznacznie. Gdy mamy do czynienia z człowiekiem mitem, wówczas grzechy człowieka odbijają się od mitu jak od ściany.
„Moja polityczna świadomość aż kipi z wściekłości, gdy widzę tępy upór ZSRR wobec wewnętrznej presji sił demokratycznych, albo gdy Fidel Castro oskarża z łatwością pisarza o to, że jest agentem CIA, gdy sam świetnie wie, że nim nie jest (…). Natomiast moja pisarska wątroba przyjmuje bez problemu tak wiele odmian trucizny naraz, bo przecież literatura pozwala wszystkie wielkie sprzeczności zredukować do rozmiaru zwykłych, historycznych potknięć” – tak swoją bliskość z Fidelem tłumaczył García Márquez. Porządek mitu jest podobny: redukuje nawet najmroczniejsze zdarzenia do rozmiaru drobiazgów, pomyłek – w końcu któż ich nie popełnia? A wrogowie Fidela tacy święci? – zapytaliby wyznawcy.
Czyżby więc moc pokonania mitu Fidela miał w ręku sam tylko Fidel? W 1993 r., po upadku ZSRR, gdy Kuba znalazła się w stanie zapaści, pewien towarzysz z czasów partyzanckich, Jorge Enrique Mendoza, usiłował popełnić samobójstwo. Mówiono, że był to akt rozpaczy wierzącego komunisty z powodu ukłonu Fidela w stronę kapitalizmu. Zmuszony odcięciem tlenu, jakim była pomoc Moskwy, pozwolił wtedy na obieg dolara i ograniczone inwestycje zagraniczne.
Dzisiejsze reformy, nieśmiało godzące Kubę z kapitalizmem, przeprowadza już nie Fidel, lecz jego brat Raul. Gdy za ileś lat Kubańczycy poznają szpetną stronę rynku, legenda Fidela – ostatniego komunisty, karaibskiego Don Kichota – może się odrodzić. Ludzka skłonność do idealizowania przeszłości jest uniwersalna, dlatego renesans może się tej legendzie przytrafić i poza Kubą – w miarę jak klasy czytające i gadające będą ulegać prekaryzacji, a popyt na bezpieczeństwo socjalne zwiększy się jeszcze bardziej.
Don Kichot może i jest niedzisiejszy, trochę śmieszny, ale koniec końców przywodzi skojarzenia o dobru i szlachetności. Historia go uniewinnia.