Widmo przyspieszonych wyborów krążyło nad Atenami od jesieni. Już wtedy było pewne, że rząd nie zdoła przeforsować w parlamencie swojego kandydata na prezydenta i zgodnie z konstytucją izbę trzeba będzie rozwiązać. Przyspieszając wybory, obecny premier Grecji Antonis Samaras chciał uniknąć niezręcznej koincydencji: że wykończeni kryzysem Grecy idą do urn w chwilę po tym, jak odchodzący rząd godzi się na dodatkowe oszczędności wymagane przez trojkę (Komisja Europejska, EBC i MFW), m.in. podniesienie VAT dla hoteli. Wybory pod koniec stycznia oznaczają, że trudne negocjacje z wierzycielami weźmie na siebie już nowy rząd. Kto stanie na jego czele? Kandydatów jest dwóch: dotychczasowy premier Samaras i szef opozycyjnej lewicowej Syrizy Alexis Tsipras. Pierwszy z nich straszy, że drugi zniszczy odbijającą się powoli gospodarkę. Drugi zaś przekonuje, że dotychczasowa kuracja antykryzysowa nie działa i że najwyższy czas skończyć z oszczędnościami, które wpędziły w biedę 3 mln Greków. Samaras – zgodnie z dyktatem Brukseli i Berlina oraz oczekiwaniami rynków finansowych – zaleca cierpliwość i proponuje kolejne wyrzeczenia, Tsipras zapowiada, że jeśli zostanie premierem, to zacznie od wsparcia najbiedniejszych – chce podnieść płacę minimalną i kwotę wolną od podatku, a także zwolnić z opłat za prąd tych, którym go odcięto. W drugiej kolejności 40-letni przywódca Syrizy proponuje rozmowy w sprawie redukcji greckiego zadłużenia i renegocjacje warunków porozumień z trojką, choć już bez groźby opuszczenia strefy euro. Syriza ma w sondażach lekką przewagę nad Nową Demokracją i poparcie w granicach 30 proc. To o wiele za mało, by liczyć na samodzielne rządzenie. A zbudować koalicję będzie niezwykle trudno, co oznacza, że możemy doczekać się powtórki z 2012 r.