Największym koszmarem, który może spotkać mieszkańców Mariupola nad Morzem Azowskim, jest powtórka z Doniecka i Ługańska, czyli oblężenie miasta. Szczególnie obawiają się tego liczni uchodźcy, którzy niedawno przyjechali do tego półmilionowego miasta. Sądzili, że będzie ono bezpieczne i że Kijów już nie straci nad nim kontroli. Jednak kilka dni temu do pobliskiego Nowoazowska wjechały rosyjskie czołgi i weszła piechota. Stamtąd do Mariupola jest już tylko 40 km.
Gubernator obwodu donieckiego Serhij Taruta, który też uciekł ze swojej oficjalnej siedziby i teraz rządzi z Mariupola, zapewnia, że wszystko jest pod kontrolą. Nikt w to jednak nie wierzy. Siły stacjonujące w mieście i jego okolicach nie będą w stanie odeprzeć wroga. – Jeśliby tu wjechali, wystarczyłaby im godzina na zajęcie Mariupola – mówi jeden z gwardzistów w pobliżu blokady ze strony Nowoazowska.
Po zajęciu tego miasteczka w połowie drogi do granicy z Rosją wszyscy spodziewają się ataku separatystów na Mariupol. Jeśli myślą oni o odcięciu Ukrainy od morza, a także od dostaw przez największy w tym rejonie port, nie mają innej drogi. Jeszcze na początku tygodnia nie było jasne, czy zaatakują Mariupol od strony Nowoazowska, czy okrążą miasto i uderzą od drugiej strony, gdzie nie przygotowano obrony.
Mariupol czeka
Część mieszkańców zareagowała standardowo: na drogach wyjazdowych z miastach widać wypchane niemal po dach samochody, a nawet zorganizowane kolumny pojazdów. Często pojawiają się kartki z napisem „dzieci”. Ci, którzy nie zamierzają się stąd ruszać, zorganizowali demonstrację „Mariupol się nie podda”, w której uczestniczyło ponad dwa tysiące osób. „Chwała Ukrainie” – krzyczał tłum.