Groźba wybuchu trzeciej wojny światowej na rosyjsko-ukraińskiej granicy czy wirus ebola, który dotarł już do Berlina – wszystko to w zeszłym tygodniu zeszło na drugi plan, bo nad Europą zawisł duch Schadenfreude. Gdyby wnioskować z czołówek największych europejskich gazet, w tych dniach mieszkańcy Starego Kontynentu najbardziej przejęli się zamieszkami w 20-tys. Ferguson w stanie Missouri, które wybuchły, gdy biały policjant zastrzelił czarnoskórego nastolatka.
Największe używanie mieli jednak ci, którzy akurat w tej sprawie powinni siedzieć cicho. Irański MSZ zapraszał amerykańskich polityków na szkolenia z praw człowieka, Chińczycy tłumaczyli, że rasizm będzie na zawsze wpisany w amerykańską psyche. W rosyjskich mediach furorę robił termin „AfroMajdan”.
Ameryka niewątpliwie ma problem z rasizmem, ale przypisywanie jej wyjątkowości w tym względzie jest doprawdy niesprawiedliwe – przekonuje Francisco Bethencourt, historyk rasizmu z King’s College w Londynie. Różnica między Ameryką i jej oskarżycielami polega głównie na tym, że Amerykanie potrafią o rasizmie rozmawiać, choć nie zawsze ze skutkiem. Natomiast w takich krajach, jak Rosja czy Chiny, rasizm ma się bardzo dobrze, ale jest tematem tabu. Jeszcze ciekawszy jest przykład Europy, która już dawno uznała, że idea rasizmu została naukowo skompromitowana, a jej oświecone społeczeństwa raz na zawsze zabezpieczyły się przed tą chorobą za pomocą szczepionki „Holocaust”.
Nic bardziej mylnego, rasizm ma się doskonale. Ale od czasów Arthura de Gobineau zmienił formę do tego stopnia, że klasyczne definicje już za nim nie nadążają. Dla większości współczesnych badaczy rasizm nie jest już dziś definiowany na podstawie różnic fizjologicznych czy nawet etnicznych, ale względem „niewydolności kulturowej”. W Europie Zachodniej współcześni rasiści nie mierzą już czaszek niechcianych imigrantów, tylko podkreślają ich „kulturowe zacofanie” i niezdolność do życia w wyższej cywilizacji. I taki rasizm to choroba globalna.
Abraham Orteliusz, słynny flamandzki kartograf, wydał w 1570 r. pierwszy drukowany atlas świata Theatrum Orbis Terrarum. Dzieło szybko zyskało miano bestsellera, a jego strona tytułowa na kilka wieków ustaliła porządek ras. Są tam więc cztery kobiety. Najwyżej na tronie zasiada piękna Europa, wyposażona w symbole mądrości, sprawiedliwości i moralności. Poniżej Azja, ugrzeczniona, dystyngowana, ale też zdolna do nieludzkiego okrucieństwa. Obok niej Afryka, której suknia ledwo trzyma się na biodrach, podkreślając jej lubieżność i barbarzyństwo. I w końcu na samym dole leży naga Ameryka i trzyma w dłoni odrąbaną głowę.
Każda cywilizacja ma taką porządkującą świat legendę. W chińskiej wersji pojawia się boski garncarz, który ulepił człowieka z gliny. Dopiero za trzecim razem wiedział, kiedy go wyciągnąć z pieca – ani za czarnego, ani za białego. Wyszedł mu piękny, żółty człowiek, i tak powstali Chińczycy.
Rasizm w Azji
Rasizm w wersji azjatyckiej, może poza reżimem Czerwonych Khmerów, nigdy nie zaowocował spójną ideologią, która przerodziłaby się w systematyczną dyskryminację. Co też nie oznacza, że jest mniej bolesny dla swoich ofiar. Książka holenderskiego antropologa Franka Dikottera „Dyskurs rasizmu we współczesnych Chinach” z 1992 r. przytacza historię chińskiego medalu Ulepszacza Rasy z przełomu XIX i XX w. Był on przyznawany wszystkim Azjatom, którzy żenili się z czarnymi kobietami i mieli z nimi dzieci w imię „oczyszczania czarnej rasy”.
W XX w. tradycyjne przeświadczenie o niższości kulturowej czarnych wymieszało się z zachodnim „rasizmem naukowym” i zaowocowało jedynym w swoim rodzaju konstruktem: „żółci” odwiecznie zmagają się z równymi sobie „białymi”, poza polem tej walki są „czarni”, „brązowi” i „czerwoni”. Przy czym chińskie odczucia wobec Europejczyków są wciąż mieszanką niechęci oraz braku zaufania i jednocześnie zazdrości i podziwu.
Jak opisuje Dikotter, Koreańczycy, tak jak Chińczycy, dorobili się własnej hierarchii ras. Najwyżej są oni sami i ich najwięksi wrogowie Japończycy. Obie nacje przeszły zresztą podobną drogę, od izolacji do nieco wymuszonej otwartości. Nienawidzą się nawzajem, w latach 90. w Japonii najprostsze aparaty fotograficzne zyskały miano bakachon camera, czyli aparatów dla idiotów i Koreańczyków. W przypadku ludzi z Zachodu pogarda często miesza się natomiast ze zdystansowaniem. Europejczyk w tokijskim metrze raczej nie musi się martwić o miejsce, bo tubylcy zaraz się od niego odsuną. Zresztą tak jak w publicznej toalecie.
Jak twierdzi Miki Dezaki, Amerykanin japońskiego pochodzenia i autor książek o kraju swoich przodków, w Japonii znaczną rolę odgrywa również „rasizm wewnętrzny”. Japończycy z dwóch największych wysp, Honsiu i Hokkaido, uważają często mieszkańców Okinawy za obywateli drugiej kategorii. Ci są według nich niesubordynowani, mało pracują, a dużo piją i imprezują. Wobec nich coraz częściej występują japońscy neonaziści, którzy w lutym tego roku zniszczyli kilkaset egzemplarzy „Dzienników Anny Frank” w japońskich bibliotekach.
To, co łączy tych kilka azjatyckich przypadków, to określenie obcych, które najczęściej odczłowiecza. Na przykład w Hongkongu obcy to gueilo. Cząstka guei oznacza ducha, ale literalnie też „nie do końca człowieka”. Wiele z terminów określających zachodnie nacje zawiera w sobie guei, podczas gdy Chińczyk to zawsze rén, czyli osoba. Innymi słowy, tylko Chińczycy są ludźmi.
Gdyby więc przyjąć klasyczną, europejską definicję rasizmu, w której podstawą były różnice fizjologiczne, rasizm w wersji azjatyckiej byłby często nie do uchwycenia. Według Barry’ego Sautmana, socjologa z Hongkongu, Chińczycy czy Japończycy nie starają się udowadniać, że ich sąsiedzi są gorsi ze względu na specyficzną budowę czaszki. Tu występuje raczej mechanizm obrony uciemiężonej kiedyś wspólnoty przed obcym. Jego odczłowieczenie jest więc skutkiem, a nie przyczyną.
Rasizm w Afryce
Skrajnie odmienny od azjatyckiego, często fizjologiczny, rasizm dominuje wciąż w Afryce – i nie chodzi tu tylko o oczywisty przykład RPA. W kwietniu z tunezyjskiej wyspy Dżerba wyruszyła na północ kraju „Karawana równości”, czyli marsz setek czarnych Tunezyjczyków, którzy domagali się równego traktowania. Mówią, że czują się obywatelami drugiej kategorii. Że na północy (większość ciemnoskórych pochodzi z południa) ich współobywatele biorą ich za imigrantów z Afryki Subsaharyjskiej.
Podobne uprzedzenia wobec czarnych są powszechne w całej Afryce Północnej. „Nasz mały, brudny sekret” – pisała w 2008 r. o rasizmie Arabów wobec czarnych znana egipsko-amerykańska publicystka Mona Elhatawy. Zarzucała swoim rodakom i państwom Ligi Arabskiej całkowitą obojętność wobec konfliktu w Darfurze. Tak jak wobec uchodźców masowo napływających do Egiptu. W obu przypadkach powodem był czarny kolor skóry ofiar. „My, Egipcjanie, jesteśmy rasistami, ale nie chcemy tego przyjąć do wiadomości. Reagujemy tylko wtedy, gdy Ameryka i Izrael źle się zachowują” – napisała Elhatawy.
Według etiopskiego historyka Mekurii Bulchy arabscy kupcy sprzedali między VI i XX w. na Bliski Wschód i do Azji około 17 mln czarnych niewolników. Arabscy intelektualiści do dziś nie przeprowadzili jednak rachunku sumienia i nie uznali swojej roli w szerzeniu niewolnictwa.
Na tym tle Ameryka Łacińska często służy za wzór rasowej tolerancji. Ale znów: wszystko zależy od definicji rasizmu. Przed miesiącem dominikańska dziennikarka Gisela Paredes chciała wyrobić sobie nowy dowód. W urzędzie usłyszała, że jej afro nie mieści się w kadrze i że jeśli nie wyprostuje sobie włosów do zdjęcia, nie otrzyma duplikatu.
Sprawa, nagłośniona przez media, zyskała międzynarodowy rozgłos, ale jest tylko potwierdzeniem reguły. W zeszłym roku Trybunał Konstytucyjny Dominikany pozbawił obywatelstwa tysiące potomków czarnych Haitańczyków, którzy od 1929 r. przyjeżdżali tu do pracy, argumentując, że byli jedynie cudzoziemcami z tymczasowym pobytem. „To atawistyczny lęk przed afrykanizacją i sczernieniem narodowej tożsamości” – pisał na panamerykańskim portalu Infolatam publicysta Luis Esteban González Manrique. Dodajmy, że chodzi o kraj, w którym 80 proc. mieszkańców to potomkowie Afrykańczyków.
Oficjalną linią w wielu krajach tego kontynentu, na czele z Brazylią i Kolumbią, jest wielokulturowość, harmonijne wymieszanie ras („demokracja rasowa” w Brazylii, „kraj Metysów” w Kolumbii). Te nieco bajkowe opowieści kształtowały się w opozycji do negatywnych przykładów: USA i Europy, gdzie, jak przekonywali latynoscy socjologowie i politycy, rasowe relacje oparte były zawsze na antagonizmach, konflikcie, ucisku sprawowanym przez białą większość.
Aktualne dane przeczą tezie o harmonijnym współistnieniu. Za przykład można wziąć Brazylię. Choć czarni i pardos (dosłownie: brązowi, jak określa się ludzi „wymieszanych rasowo”) stanowią ponad połowę społeczeństwa, realna i symboliczna władza należy do białych elit. Na każde 10 zabójstw 6,5 ofiary to czarni. Stanowią też 75 proc. więźniów. Brazylia jako jedna z pierwszych kilka lat temu rozpoczęła akcję afirmatywną na uniwersytetach. Ale w społeczeństwie, którego większość członków ma przodków różnych ras, od razu pojawiły się kontrowersje. Jak bowiem uczciwie określić, kto jest biały, a kto czarny albo brązowy?
Rosjanie problemów z rasizmem nie mają. Oficjalnie u naszych sąsiadów nic takiego nie istnieje. Regularnie dochodzi tam jednak do brutalnych ataków, przede wszystkim na imigrantów z Azji Centralnej i Kaukazu Północnego. Przeciętny Tadżyk czy Czeczen jest w Rosji obywatelem najgorszego gatunku, przy czym pogardliwy stosunek do przyjezdnych z byłych republik związkowych jest w Rosji dość powszechny. Czarnoskórzy również nie mają tam lekkiego życia i często stają się ofiarami napaści. Rosyjską tradycją (obecną zresztą również na Ukrainie) jest wyśmiewanie się z czarnoskórych sportowców podczas meczów piłkarskich – naśladowanie małpich odgłosów i gestów to norma. Kibice Zenitu Petersburg w oficjalnym manifeście ogłosili, że nie życzą sobie w drużynie czarnoskórych i gejów.
Być może szerokiej dyskusji na ten temat brak, bo tak naprawdę przejawy rasizmu nikogo nie oburzają. Rasistowskie komentarze zdarzają się rosyjskim politykom, a posłanka Irina Rodnina była niezwykle zdziwiona, gdy po opublikowaniu przez nią na Twitterze sfotoszopowanego zdjęcia Baracka Obamy z bananem pojawiły się głosy oburzenia (głównie ze strony ambasady USA). Prezydent USA jest zresztą bohaterem licznych rosyjskich memów, w których występuje głównie w roli małpy. Rasistowska twórczość przedstawiająca Obamę nasiliła się w ostatnim czasie w związku z poparciem USA dla Kijowa.
Rasizm w Europie
W Europie rasizm często jest schowany pod stertą biurokratycznych przepisów. Oficjalnie nie istnieje, czego przykładem może być Szwecja. Tamtejszy parlament zastanawia się właśnie nad zakazem używania słowa „rasizm” we wszelkich państwowych dokumentach, aby nie dodawać powagi nienaukowej teorii. Jednocześnie w tej samej Szwecji policja państwowa jeszcze do niedawna tworzyła rozbudowany rejestr szwedzkich Romów, uzasadniając to przede wszystkim bezpieczeństwem państwa.
Nie oznacza to, że na Starym Kontynencie słowo „rasizm” już nie pada, wręcz przeciwnie – tyle że coraz częściej w okolicznościach, które grożą degradacją tego pojęcia. Na przykład w Holandii zgodnie z tradycją w roli pomocników św. Mikołaja występują Czarne Piotrusie, Zwarte Piet – według legendy mają one usmolone twarze, bo wykonują za otyłego szefa najcięższą robotę: przeciskają się przez kominy, aby dostarczyć dzieciom prezenty. Oburzeni antyrasiści zażądali ustawowego zakazu tych praktyk i zwrócili się do ONZ o ich potępienie. W odpowiedzi przywódca miejscowej skrajnej prawicy Geert Wilders zapowiedział, że prędzej zlikwiduje ONZ niż Czarnego Piotrusia.
Częściej jednak Europa wypiera rasizm do tego stopnia, że grozi to rozdwojeniem jaźni. W jednym z jej najważniejszych państw były już premier do woli naśmiewał się z „opalenizny” Baracka Obamy, a urzędująca minister była wyzywana od orangutanów. Chodzi o Włochy, ten premier to Silvio Berlusconi, a pierwsza czarnoskóra minister we włoskim rządzie to Cécile Kyenge.
Z kolei do szympansa porównała czarnoskórą minister sprawiedliwości Francji jedna z kandydatek skrajnie prawicowego Frontu Narodowego i dla podparcia swojej tezy na Facebooku obok zdjęcia pani minister umościła wizerunek małpy. Francja w tym rasowym kontekście to szczególny przypadek. Według specjalnej komisji działającej na polecenie parlamentu liczba rasistowskich incydentów we Francji z 2012 na 2013 r. wzrosła o 23 proc., co daje już pięciokrotny skok w ciągu ostatnich 20 lat.
7 proc. Francuzów uznaje się za rasistów, 22 proc. za rasistów do pewnego stopnia, a 25 proc. za trochę rasistów. Gdyby więc doliczyć banany latające za czarnoskórymi piłkarzami na europejskich stadionach, Romów, wobec których obowiązuje zasada domniemania winy w przypadku wszystkich lokalnych kradzieży, pobić czy porwań, a w końcu antysemityzm, którego triumfalny powrót do Europy nie tak dawno opisywaliśmy (POLITYKA 22), europejska fascynacja zamieszkami rasowymi w Ferguson przypomina radziecki sofizmat: „A w USA Murzynów biją!”.
Cechą wspólną europejskiej skrajnej prawicy jest odrzucenie jakichkolwiek związków z „rasizmem naukowym”, uprawianym z rozmachem przez nazistów. Jej rosnący w siłę przedstawiciele twierdzą, że nie chodzi im o biologiczne różnice, lecz wyłącznie o kulturę. Nie obawiają się już zarażenia „gorszą krwią”, ale dominacji obcych wartości i praktyk, szczególnie tych związanych z islamem. Tyle że badacze współczesnego rasizmu (z Bethencourtem na czele) odrzucają takie pozorne rozróżnienie. Dla nich rasizm zaczął się na długo przed pseudonaukowymi teoriami de Gobineau czy Houstona Chamberlaina, które i tak opierały się bardziej na kulturowych stereotypach niż na nauce.
Tak rozumiany rasizm nie jest więc naturalnym i nieodłącznym aspektem zachowania ludzi na całym świecie. Jest względny, zależny od lokalnych warunków ekonomicznych i politycznych, które dopiero tworzą kontekst do radykalnej nietolerancji. W skali globalnej nie ma jednego rasizmu, tak jak nie ma grupy, która byłaby niezmiennie ofiarą rasizmu. Tak uważa m.in. Bethencourt i w swojej najważniejszej książce „Rasizmy” podaje ich bardzo ogólną, ale jednocześnie uniwersalną definicję: to uprzedzenia dotyczące etnicznego pochodzenia, współgrające z dyskryminacją.
Bethencourt pisze też, że choć rasistowskie idee często mają długi rodowód, nie zawsze stawały się politycznie znaczące. Zyskiwały na znaczeniu tylko wtedy, gdy duże grupy społeczne traciły poczucie bezpieczeństwa na rzecz nowych, innych, obcych. Ten negatywny potencjał pozostawał jednak niewykorzystany, gdy brakowało liderów politycznych zdolnych zamienić strachy na usankcjonowaną przez państwo dyskryminację wobec tych nowych, innych i obcych.
Trudno nie zauważyć, że w związku z kryzysem gospodarczym i kolejnymi falami nielegalnej imigracji trafił nam się taki właśnie przejściowy okres. Potencjalnych liderów również nie brakuje.