Świat

Demony demoktatury

Demokracja coraz mniej atrakcyjna

Obchody setnej rocznicy urodzin Kim Ir Sena. Obchody setnej rocznicy urodzin Kim Ir Sena. Science Photo Library / East News
Demokracja pierwszy raz od zimnej wojny jest w odwrocie. A autorytarna konkurencja ujawnia wiele kuszących powabów.
Historyczny uścisk dłoni Putina i Xi Jinpinga w Szanghaju.Mark Ralston/Pool/Reuters/Forum/Forum Historyczny uścisk dłoni Putina i Xi Jinpinga w Szanghaju.
Materiały promocyjne

Gdyby dziś zorganizować globalne głosowanie na najlepszy system polityczny, twierdzi filozof John Dunn, demokracja przegrałaby z kretesem. Nie jest już synonimem dobrego rządu. Mało tego, coraz częściej potrafi być niebezpieczna dla prawa i rozumu. Dunn, profesor Uniwersytetu Cambridge, jest przekonany, że ludzie zmuszeni do podjęcia decyzji, zamiast demokracji woleliby porządek, i jest przekonany, że delikatny facelifting już nie wystarczy. Sponiewierana przez kryzys gospodarczy, rozpuszczona (rzekomym) końcem historii, nie jest już w stanie bronić się przed dopiętą na ostatni guzik autorytarną konkurencją, która na kolejne cywilizacyjne dylematy odpowiada: tak, tak, nie, nie. Nie męczy swoich poddanych kolejnymi referendami i wyborami, uwalnia od odpowiedzialności, daje za to jasną wizję przyszłości i poczucie wspólnego celu.

Nadzieją demokracji miała być rodząca się nowa klasa średnia w krajach na dorobku. Ekspert szacownej Council on Foreign Relations Joshua Kurlantzick twierdzi jednak, że to właśnie ta klasa najboleśniej ją zdradziła. Wraz z bogaceniem się miała żądać dla siebie kolejnych wolności i praw politycznych, a co za tym idzie właśnie demokracji. Woli jednak porządek, a według coraz powszechniejszej opinii jednego z drugim nie da się połączyć. Dlatego to właśnie egipska klasa średnia w 2013 r. zwróciła się do armii, aby ta ratowała kraj przed demokratycznie wybranym Bractwem Muzułmańskim. Dlatego też tajska klasa średnia odegrała kluczową rolę w protestach ulicznych, które dwa miesiące temu obaliły rząd.

Dla ratowania pokiereszowanej demokracji nie wystarczą więc półśrodki. Potrzebna jest nowa, czwarta już rewolucja – twierdzą autorzy światowego bestselleru „The Fourth Revolution” John Micklethwait i Adrian Wooldridge, odpowiednio redaktor naczelny i dziennikarz dalekiego od bolszewizmu tygodnika „The Economist”. Wydana w maju książka nosi podtytuł „Globalny wyścig w wymyślaniu na nowo państwa” – stary model już się skończył.

Lata przestępne

Nieco wbrew swojemu naczelnemu tygodnik „The Economist” określił 2014 mianem „najważniejszego roku dla demokracji w historii”: odbyły się już wybory w Indiach (700 mln uprawnionych) i Indonezji, a na jesieni zagłosują jeszcze Brazylijczycy i Amerykanie – w ciągu niecałych 12 miesięcy do urn pójdzie więc w sumie 40 proc. ludzkości. Z drugiej strony 2014 może przejść do historii jako „rok zamordystów”, jak określa to Ian Buruma. W Syrii pełen wigoru Baszar Al-Asad właśnie rozpoczął trzecią kadencję prezydencką. Rosja pogrąża się w mitologii potrzebnej dla uzasadnienia agresji w Ukrainie. W Egipcie wojsko próbuje zamknąć w więzieniach pół narodu, czyli wszystkich, którzy głosowali na Bractwo Muzułmańskie, a w Chinach przewodniczący Xi Jinping buduje pozycje, jakiej nie miał żaden gensek od czasów Mao Zedonga.

Według Freedom House (FH), organizacji monitorującej jakość życia politycznego na świecie, rok 2014 może się okazać najgorszym dla demokracji, odkąd w ogóle prowadzi się te badania. Najwięcej państw można było uznać za „w pełni demokratyczne” na przełomie wieków. Od tamtego momentu dynamika sprzyja autokratom: w 2012 r. pierwszy raz więcej państw zostało zdegradowanych w klasyfikacji FH, niż awansowało. W tym roku spadki mają być rekordowe.

Micklethwait i Wooldridge opisują, jak szybko w obliczu paraliżu zachodnich demokracji blask zyskują państwa autorytarne. Powracają stare zauroczenia: tak jak w latach 30. XX w. ludzie Zachodu z zachwytem spoglądali na stacje moskiewskiego metra, wybudowane w kilka lat kosztem tysięcy istnień ludzkich, tak dziś podróżują do Chin, aby zachwycać się superszybkimi kolejami, które powstały prawie tak szybko, jak jeżdżą. U siebie mają degrengoladę systemów parlamentarnych, które od lat nie są w stanie wyprodukować stabilnej większości, podczas gdy w stalinowskiej Rosji czy we współczesnych Chinach obowiązywała i obowiązuje jedność ducha i celu.

Jak pisze Michael Ignatieff w najnowszym numerze „The New York Review of Books”, pierwszy raz od zakończenia zimnej wojny globalny pochód liberalnej demokracji został właśnie powstrzymany. Symbolicznym momentem dla tego procesu był uścisk dłoni Władimira Putina i Xi Jinpinga podczas majowej wizyty rosyjskiego prezydenta w Pekinie. Według Ignatieffa było to przypieczętowanie narodzin nowego bloku wschodniego, sojuszu autorytarnych reżimów, rozciągającego się od polskiej granicy po Hongkong i Kamczatkę. Weszły do niego nie tylko Chiny i Rosja, ale również polityczni klienci tych reżimów, Korea Północna, Mołdawia, Armenia. Wciąż nie jest jeszcze jasna przynależność Ukrainy.

Wbrew pozorom nie jest to sojusz wyłącznie reakcyjny, antyzachodni. Ma on solidne podstawy ideologiczne, które w dodatku szybko zyskują globalne uznanie. Osią przymierza nie jest już komunizm w czystej wersji. Ekonomicznie ten ustrój zbankrutował, ale jego polityczny wymiar, czyli wszechobecność państwa, centralna kontrola nad wszystkim, ma się bardzo dobrze. Sferę gospodarczą wypełniła natomiast sterowana modernizacja, korzystająca pełnymi garściami z globalizacji, ale niedająca nic w zamian – nowy blok wschodni odizolował się od Zachodu w sensie etycznym i pielęgnuje własne systemy moralne. Ma też własne hasło reklamowe: „Wzrost bez demokracji, postęp bez wolności”. Wielu już się skusiło.

Nie dlaczego, tylko jak

Czyżby więc tym razem to Chińczycy wymyślili państwo na nowo? Micklethwait i Wooldridge zaraz na początku swojej książki opisują CELAP, chińską kuźnię kadr dla partii i państwa pod Szanghajem. Przypomina ona raczej obóz przejściowy z drutem kolczastym zamiast żywopłotów, ale w środku obowiązują zasady jak w zachodniej korporacji – nacisk na pracowitość i pełna konkurencja. Pekin ­ściąga tam najlepszych absolwentów z całego kraju. Dwa, trzy lata i zostają ekspertami w zdejmowaniu odpowiedzialności z chińskich poddanych.

Autorzy „Czwartej rewolucji” podkreślają, jak bardzo europejski jest to system. Studenci CELAP podróżują po świecie i podglądają najlepsze rozwiązania podatkowe, emerytalne, jak można zorganizować finansowanie szkolnictwa czy służby zdrowia. Chińczycy nie pytają „dlaczego?” czy „po co?”, tylko „jak?”. I importują, co się da, do ojczyzny. 30 lat temu zrobili tak samo z kapitalizmem, przystosowując go nieco do własnych realiów. Teraz różnica polega na tym, że w przypadku rozwiązań ustrojowych czy administracyjnych Zachód przestał być już źródłem inspiracji.

Chińczycy kopiują rozwiązania m.in. z Singapuru, państwa, które sztukę rządzenia opanowało do perfekcji. Służba zdrowia i system emerytalny są tu na poziomie amerykańskim, ale mniej więcej za pół ceny, jaką płaci Waszyngton. Tu również znajduje się pierwowzór CELAP, akademia administracji, która ściąga najbardziej utalentowanych studentów w sposób podobny jak komisja wojskowa rekrutów. Absolwenci tej szkoły mają oczywiście zagwarantowaną pracę, która po kilku latach może im przynosić nawet 2 mln dol. rocznie. Taki system administracji udało się stworzyć w autorytarnym środowisku politycznym, gdzie ta sama partia wygrywa wybory od 1965 r.

W zestawieniu z azjatyckim porządkiem zachodni bałagan wydaje się nie do ogarnięcia. Wiele wskazuje na to, że młodzi Europejczycy i Amerykanie będą mieli gorzej w życiu niż ich przechodzący właśnie na emeryturę rodzice. Jest to nie tylko wbrew wszelkim historycznym tendencjom, ale również wbrew ludzkiej naturze, która stale oczekuje postępu. Do dramatycznych poziomów spada więc zaufanie do polityków. Tylko co czwarty Amerykanin ma zaufanie do systemu politycznego, a co 10 pochwala działania Kongresu, w Europie porównywalne wskaźniki są tylko nieco lepsze. W rezultacie coraz mniej z nas chodzi na wybory, a ci, którzy chodzą, coraz częściej głosują na ekstremistów.

Tak tworzy się niebezpieczna spirala: politycy, walcząc o znikający elektorat, zaczynają obiecywać zmiany, na które państwa nie stać. Państwo natomiast przyjmuje na siebie kolejne zobowiązania, których nie potrafi wypełnić – przeładowane obowiązkami, staje się niebezpieczne dla samej demokracji. Im więcej ten Lewiatan bierze na siebie, tym gorzej mu to wychodzi i tym szybciej rośnie niezadowolenie obywateli. Ci się radykalizują i wybierają niebezpiecznych osobników, co już wprost stanowi zagrożenie dla wolności. Padają kolejne obietnice – i koło się zamyka.

Przede wszystkim jednak zachodnie demokracje są dziś nieskuteczne. Amerykański Kongres nie przyjął budżetu w przepisowym trybie od 1997 r. Budżet z nadwyżką zdarzył się Amerykanom zaledwie 5 razy od 1960 r., Francji nie udało się to od 1974 r. Pentagon, wciąż jeden z największych budynków na świecie, w latach 40. XX w. wzniesiono w zaledwie 18 miesięcy. Oddany niedawno niewielki most w jego pobliżu powstawał bite cztery lata. Ta sama zasada (nie)działa w przypadku wielkich reform politycznych. Ustawa Obamacare liczy 27 tys. stron, w tym półstronicową definicję szkoły średniej i dokładny opis procedury medycznej w przypadku uderzenia żółwiem, natomiast cała reforma mogła się zawalić już w pierwszych tygodniach z powodu źle działającej strony internetowej. Nie sposób wymienić żadnej skutecznej reformy państwa przeprowadzonej w ostatnich latach na Zachodzie.

Terapia odchudzająca

Przez pół tysiąca lat Europa rządziła światem. Pierwsza rewolucja z XVII w. stworzyła państwo narodowe i porządek wewnątrz pozwolił na ekspansję na zewnątrz. Druga z nich najpełniej wydarzyła się w Wielkiej Brytanii w XIX w., gdy to zainspirowani m.in. tekstami Johna Stuarta Milla liberałowie ograniczyli państwo do minimum, jednocześnie usprawniając jego działanie na tyle skutecznie, że na przełomie wieków Londyn panował nad 70 proc. powierzchni świata. Trzecia rewolucja, według autorów z „The Economist”, również rozpoczęła się na Wyspach – chodzi o powstanie państwa dobrobytu, państwa-niańki, które towarzyszy obywatelowi od kołyski po grób.

Ta trzecia rewolucja jest źródłem większości problemów zachodniej demokracji. Coraz liczniejsze zobowiązania socjalne sprawiają, że rządy muszą systematycznie pożyczać – ten system bronił się jeszcze przy założeniu, że kolejne pokolenia będą liczniejsze i bogatsze, więc poradzą sobie ze spłatą długów. Otóż raczej nie będą ani liczniejsze, ani bogatsze. W 2012 r. liczba zdolnych do pracy Europejczyków osiągnęła historyczny rekord, 308 mln, i teraz będzie już tylko spadać. Podczas gdy grupa emerytów podwoi się w 20 lat. W Europie coraz częściej dochodzi więc do sytuacji, w której państwo, ratując budżet, odbiera obywatelom nawet ponad połowę ich dochodów i przy tym stara się uregulować każdy aspekt ich życia. Niepostrzeżenie więc ze sługi staje się panem.

Zdaniem Micklethwaita i Wooldridge’a jedynym wyjściem z tej patowej sytuacji jest radykalne odchudzenie państwa. Należy bez pardonu kopiować to, co gdzieś na świecie dobrze działa – tak jak to robią Chińczycy z akademii CELAP. Niech państwo wprowadzi prywatne zarządzanie w szpitalach i vouchery edukacyjne, tak jak w Szwecji. Niech uzależni pomoc społeczną dla rodziny od konkretnych warunków (dzieci muszą chodzić do szkoły i być zaszczepione), jak w Brazylii. Niech w końcu nie próbuje ogarnąć wszystkiego, bo to akurat nikomu się nie udało.

Autorzy „Czwartej rewolucji” proponują więc państwo hybrydę, nie tylko w sensie zadaniowym, ale też ustrojowym. Jako brytyjscy liberałowie nie mogą bezpośrednio zaatakować demokracji, więc robią to w rękawiczkach. Proponują rozszerzenie demokracji bezpośredniej na poziomie lokalnym w zamian za merytokrację w dziedzinach ogólnopaństwowych i długoterminowych. Piszą, że tak naprawdę każdy problem, który ma co najmniej 10-letnią perspektywę (emerytury, polityka reprodukcyjna, energetyka), powinien być „wyłączony spod zmiennych humorów ludu” i powierzony specjalnym komisjom i ekspertom.

Stawka jest ogromna. Jak przekonują Micklethwait i Woold­ridge, gospodarze wszystkich trzech poprzednich rewolucji potem „stawali na czele świata”. Jeśli więc zachodnie demokracje nie przejmą w końcu inicjatywy, zrobią to Chińczycy. Jedyna nadzieja w elastyczności i kreatywności Zachodu, których nie stłumił jeszcze żaden historyczny porządek. W końcu Chińczycy mają kung-fu, mają też pandy. Ale nie byli w stanie wymyślić filmu o przygodach Kung Fu Pandy.

Polityka 30.2014 (2968) z dnia 22.07.2014; Świat; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Demony demoktatury"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną