Gdy pierwszy raz dotarła do Bagdadu, mężczyźni na nią pluli, ale już za drugim razem rzucali jej palmy pod nogi jak Jezusowi. Bali się jej wszyscy, oprócz Kurdów, którzy jej nienawidzili. Gertrude Bell, drobna i rozchwiana emocjonalnie arystokratka z północy Anglii, przez kilka lat była boginią w Iraku – w przenośni i dosłownie, bo stworzyła ten kraj. Z wykształcenia archeolog, z zawodu szpieg, została wysłana przez Londyn, aby przyglądać się upadającemu imperium osmańskiemu, a potem by pomagać przy dzieleniu jego zwłok.
Po pierwszej wojnie światowej żaden Europejczyk w Bagdadzie nie miał takiej wiedzy o regionie jak ona. Bell potrafiła pouczać miejscowych szejków, gdy się mylili co do granic własnych terytoriów plemiennych lub gdy nie przestrzegali zasad islamu, choć sama była ateistką. Gdy więc po zwycięskiej wojnie Brytyjczycy zabrali się za rysowanie nowych granic na Bliskim Wschodzie, trudno było znaleźć lepszego doradcę. Co więcej, granice Iraku zostały ponoć narysowane w jej prywatnym domu w Bagdadzie. I to ona trzymała ołówek.
Narysowany wtedy Irak jest sztucznym tworem w pełnym tego słowa znaczeniu. Nigdy wcześniej nie istniał na tych ziemiach przypominający go organizm polityczny, a mieszanka wyznań i etniczności w nim zamknięta od początku miała charakter wybuchowy. Największym błędem okazało się jednak włączenie do niego ziem kurdyjskich. Kilku nieśmiałych tubylców już wtedy przy mapach, zimą 1920 r., zwracało na to uwagę pani Bell. Ale trzymającym ołówki chodziło tylko o jedno – stworzenie iluzji państwa, zupełnie podporządkowanego Londynowi, na obszarze bogatym w ropę naftową, koniecznie z dostępem do morza. Tak Brytyjczycy wykreowali pierwsze w historii państwo do wydobywania ropy.
1.
Kurdów z Iraku od początku ciągnęło na zewnątrz, ale nigdy jeszcze nie byli tak blisko celu. Na początku czerwca Irak z rysunków Gertrudy Bell przestał istnieć. Tysiące bojowników Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu (ISIS) przelało się przez iluzoryczną już granicę iracko-syryjską. 9 czerwca padł Mosul, drugie największe miasto kraju, a pod koniec ubiegłego tygodnia bojownicy ISIS dotarli na odległość 70 km od Bagdadu. W tym samym czasie iracki Kurdystan zmierzał już w zupełnie przeciwnym kierunku.
„Irackie państwo, jakie znaliśmy przed upadkiem Mosulu, już nie istnieje – mówił w zeszłym tygodniu prezydent irackiego Kurdystanu Masud Barzani w wywiadzie dla CNN. – Nie będziemy zakładnikami nieznanego. Teraz musimy sami zaplanować swoją przyszłość”. Dwa dni wcześniej podległe mu oddziały zajęły Kirkuk, milionowe miasto, w większości kurdyjskie, ale formalnie poza jurysdykcją Regionalnego Rządu Kurdystanu, na którego czele stoi Barzani. 1 lipca przywódca irackich Kurdów zapowiedział rychłe referendum w sprawie niepodległości. Z ostatnich sondaży wynika, że ok. 80 proc. Kurdów będzie na „tak”.
– Kurdowie są dziś o krok od ogłoszenia niepodległości – mówi znany bliskowschodni komentator Rami Churi. – Barzani chyba doszedł do wniosku, że albo teraz, albo nigdy.
Niepodległość ekonomiczną Kurdowie ogłosili już wcześniej. 22 maja rzecznik ich rządu poinformował zaskoczonych dziennikarzy, że z Ceyhan, tureckiego portu nad Morzem Śródziemnym, wypłynęły właśnie dwa tankowce z ponad milionem baryłek kurdyjskiej ropy każdy. Do portu ropa dotarła bezpośrednio z irackiego Kurdystanu dzięki nowiutkiemu rurociągowi, wybudowanemu tak, aby nie przechodził przez tereny kontrolowane dotychczas przez Bagdad. Irackie władze ostro zaprotestowały, bo twierdzą, że eksport ropy z terenu Iraku jest legalny wyłącznie za pośrednictwem bagdadzkiego ministerstwa naftowego.
Bagdad już wcześniej straszył międzynarodowymi trybunałami chętnych na kurdyjską ropę. Z tego powodu pierwszy tankowiec, który wypłynął na Atlantyk i zmierzał do jednego z południowoamerykańskich portów, musiał zawrócić, bo kontrahent się rozmyślił. Ropę, już po nieco niższej cenie, zaoferowano więc Maroku, ale tamtejsze władze w ramach panarabskiej solidarności z Bagdadem również odmówiły. Kupca znalazła w końcu ropa z drugiego tankowca. Surowiec jeszcze na morzu przeładowano na inny statek, aby zmylić Bagdad. 20 czerwca trafił do Izraela, za 93 mln dol.
William R. Polk, historyk i autor książki „Oil made Kurdistan Iraqi” (Ropa sprawiła, że Kurdystan jest iracki), uważa, że te dwa najświeższe wydarzenia, czyli inwazja ISIS i sprzedaż kurdyjskiej ropy, mają charakter przełomowy – zmieniają zasady gry. Według Polka iracki Kurdystan do niepodległości potrzebował spełnienia trzech warunków. Po pierwsze – opanowania wszystkich terenów kurdyjskich w Iraku. Po drugie – pieniędzy. I po trzecie – międzynarodowego uznania. Jak przekonuje Polk, pierwszy warunek został właśnie spełniony. Drugi jest w trakcie. Do napoczęcia został tylko trzeci warunek, ale z nim może pójść wyjątkowo szybko.
2.
Kurdowie mają tego pecha, że ciągle próbuje się ich wetknąć do cudzego worka. Nie są Arabami, choć Europejczycy po pierwszej wojnie światowej nie bardzo się tym przejmowali. Brytyjczycy wrzucili część Kurdów do Iraku, a Francuzi do Syrii, garstka mieszka nadal w Iranie. Najliczniejsza grupa trafiła jednak pod nieprzyjazne skrzydła nowej Republiki Tureckiej. Tam z kolei przez kilka dekad byli uważani za tureckich górali.
30-milionowa społeczność kurdyjska we wszystkich wspomnianych krajach – jak się często przypomina – to najliczniejszy naród na świecie bez własnego państwa. Za czasów imperium osmańskiego nie miało to większego znaczenia, bo nie nacjonalizm tylko religia porządkowała poddanych sułtana. Kurdowie w większości są sunnitami, więc byli uprzywilejowani, choć ich elita polityczna i kulturalna jest już od dawna zeświecczona.
Po upadku imperium amerykański prezydent Woodrow Wilson obiecał Kurdom państwo, ale wyszło jak zwykle – w traktacie z Lozanny o Kurdystanie nie ma mowy. Lata powojenne jako tako znosili tylko Kurdowie z Iranu. Pozostali byli traktowani jak piąta kolumna. Każde z trzech państw (Irak, Syria, Turcja) obawiało się, że Kurdowie będą chcieli stworzyć własne państwo, dlatego doszło do trójporozumienia. W Syrii reżim Asadów, podpierając się ideologią panarabizmu, nie widział miejsca dla Kurdów do tego stopnia, że oprócz czystek i akcji przesiedleńczych zakazano im używać własnego języka. Turcja poszła jeszcze dalej – tworzenie nowego tureckiego narodu wymagało pełnej sterylności ideologicznej, dlatego władze walczyły z każdym przejawem kurdyjskiej tożsamości, w wyniku czego zginęło ponad 40 tys. Kurdów.
Ich pozycja w Iraku była jednak wyjątkowa – nie pasowali kolejnym władcom Bagdadu, ale byli zbyt liczni (dziś 6,5 mln na 30 mln mieszkańców), żeby udawać, że ich nie ma. Kolejne irackie rządy dawały Kurdom spokój i względną autonomię, aż do czasów Saddama Husajna. Nienawidził Kurdów, nie bez podstaw podejrzewał ich o ciągłe spiskowanie przeciwko niemu. Ta obsesja sięgnęła zenitu w drugiej połowie lat 80., gdy Irak ugrzązł w krwawej wojnie z Iranem. W systematycznej akcji zagazowywania i rozstrzeliwania, uznanej już przez niektóre państwa za ludobójstwo, reżim Husajna wymordował, według różnych szacunków, od 100 do 180 tys. Kurdów i zrównał z ziemią prawie 5 tys. kurdyjskich wiosek.
3.
Współczesny iracki Kurdystan to w dużej mierze zasługa Amerykanów. Najpierw bronili go przed Husajnem z powietrza, wprowadzając po pierwszej wojnie w zatoce strefę zakazu lotów. Po amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 r. Kurdowie, już ramię w ramię z Amerykanami, walczyli z Al-Kaidą. Iracka konstytucja z 2005 r. zagwarantowała im w końcu autonomię w trzech północno-wschodnich prowincjach, a także znaczny udział we władzach centralnych. Kurdami są m.in. prezydent Iraku, jeden z dwóch wicepremierów, minister spraw zagranicznych, szef sztabu armii.
Dobrze to wygląda na papierze, tylko że w Iraku oficjalny system polityczny przestał działać ponad dwa lata temu – mniej więcej wtedy, gdy z kraju wyjeżdżały ostatnie amerykańskie jednostki. Niemal całą władzę skupił w swoich rękach lider szyickiej większości Nuri Al-Maliki. – Premier już dawno zagubił się w pałacowych gierkach, wydając resztę państwa na pastwę lokalnych gangsterów – mówi Rami Churi i dodaje, że Bagdad próbuje teraz wszystkie niepowodzenia zrzucić na mniejszości, czyli głównie na sunnitów i właśnie Kurdów.
W takich okolicznościach Kurdystan zaczął rządzić się sam. I dlatego to jedyny region Iraku, w którym systematycznie odbywają się wybory, jedyny, który ma własną dość skuteczną policję i utrzymuje konsulaty na całym świecie. Jedyny, który jako tako działa. Wizytówką dla Kurdów jest peszmerga, kurdyjskie wojsko w sile 100 tys. żołnierzy. Nieźle uzbrojone i przeszkolone, które w dodatku – jak pokazują ostatnie dni – jako jedyne w Iraku do czegokolwiek się nadaje.
To właśnie jednostki peszmergi, wybierając wariant iście zaolziański, wykorzystały chaos po ataku islamistów z ISIS na Irak, aby zająć Kirkuk, choć sami Kurdowie twierdzą, że zostali tam zaproszeni. Kirkuk wraz z kilkoma innymi miastami figuruje w konstytucji jako „teren sporny” i w istocie taki jest, bo większość jego mieszkańców to Kurdowie, ale samo miasto jest poza Kurdystanem. Konstytucja zobowiązała władze centralne, aby do 2007 r. o przynależność zapytać samych mieszkańców „terenów spornych”, ale przez dziewięć lat Bagdad zawsze miał jakiś powód, aby do referendum nie doszło. Teraz Kurdowie obiecują, że głosowanie odbędzie się w pierwszym możliwym terminie.
4.
W czerwcu, po ataku ISIS na Irak, Kurdowie wykorzystali okazję i powiększyli swoje terytorium o 40 proc. Gdy peszmerga ostatecznie zajęła Kirkuk, pierwszy raz wszystkie tereny z kurdyjską większością w Iraku znalazły się pod kontrolą rządu Barzaniego. Spełniony więc został pierwszy z trzech warunków Williama Polka prowadzących do niepodległości.
Kirkuk dla Kurdów to nie tylko „kurdyjska Jerozolima”, duchowa stolica i miasto męczennik, z którego Saddam Husajn przymusowo wysiedlił 250 tys. Kurdów. Kirkuk to przede wszystkim pola naftowe, czwarte największe w Iraku, czyli bardzo dużo petrodolarów.
Tu właśnie daje o sobie znać największa bolączka irackiego Kurdystanu – permanentny kryzys finansowy. Od kilku lat Kurdowie cudem domykają budżet, zapożyczając się na potęgę. Ostatnio zmusili do awaryjnej pożyczki (130 mln dol.) miejscowy telekom, bo nie starczyłoby im na płace. Zabierają one ponad 70 proc. budżetu.
Od początku rozwiązaniem problemów finansowych miał być eksport ropy, której w Kurdystanie i bez Kirkuku jest całkiem sporo. Negocjacje z Bagdadem w tej sprawie ciągnęły się jednak bez końca. Centrala zawsze chciała mieć pełną kontrolę nad licencjonowaniem wydobycia i nad samym procesem sprzedaży ropy za granicę. Irackie procedury są jednak tak rygorystyczne i nieprzyjazne finansowo, że nawet wielkie korporacje z Zachodu stopniowo wycofały się z pól na południu kraju. Przeniosły się do Kurdystanu, który – jak mówił „Financial Times” jeden z amerykańskich nafciarzy – „daje zarobić”. Trzeba było tylko wydostać ropę na zewnątrz.
Przez lata jedyna droga prowadziła przez stare irackie rurociągi do wspomnianego portu Ceyhan. Każda transakcja wymagała zgody Bagdadu. Kurdowie w końcu machnęli ręką i zaczęli wywozić ropę w cysternach. Ten sposób okazał się jednak tak niepraktyczny i niebezpieczny, że Barzani podjął decyzję o budowie własnego rurociągu do Ceyhan. Teraz, odkąd w maju ropa zaczęła nim płynąć, problemem pozostała tylko cena. Kurdowie muszą zaoferować na tyle niską, aby zrównoważyła koszt narażenia się Bagdadowi. Bez wątpienia są zdesperowani – dziś cena za baryłkę na światowych rynkach oscyluje wokół 113 dol., kurdyjska ropa do Izraela trafiła prawdopodobnie za cenę dwukrotnie niższą. Gdyby więc Kurdom udało się ustabilizować wysokie dochody z eksportu ropy, spełniliby drugi warunek niepodległościowy według Polka, czyli zdobyliby niezależność finansową.
5.
Pozostaje więc trzeci z warunków – uznanie międzynarodowe. Jeszcze rok temu było to marzenie ściętej głowy. Jednostronnej kurdyjskiej deklaracji niepodległości nie uznałoby żadne sąsiednie państwo, nie mówiąc już o Amerykanach, którzy choć przyjaźni Kurdom, za dużo zainwestowali w jedność Iraku. Ale rok to w polityce międzynarodowej szmat czasu. Waszyngton już za chwilę może nie mieć żadnych rozterek, bo Irak w starej formie właśnie przestaje istnieć i wygląda na to, że jedyną zorganizowaną siłą w okolicy, która może powstrzymać dalszy marsz islamistów z ISIS, jest kurdyjska peszmerga. Choć więc sekretarz stanu USA John Kerry w ubiegłym tygodniu osobiście prosił Barzaniego, aby ten za wszelką cenę bronił integralności Iraku, to w samym Waszyngtonie jednomyślność w tej sprawie już została złamana.
Do jeszcze większej rewolucji w sprawie Kurdystanu doszło w Ankarze. W 2003 r. Turcja nie bała się popsuć stosunków z Waszyngtonem i zakazała przerzutu przez swoje terytorium wojsk amerykańskich w drodze do Iraku, aby tylko na gruzach tego kraju nie powstał niepodległy Kurdystan. Turcy uważali, że to byłby geopolityczny koszmar, bo takie państwo stałoby się bazą wypadową dla kurdyjskich bojówek ze wszystkich sąsiednich państw. Dziś Turcja jest największym inwestorem w irackim Kurdystanie i jednocześnie największym mecenasem Kurdów na arenie międzynarodowej.
Już rok temu szef tureckiego MSZ mówił, że „integralność Iraku to tylko jedna z możliwych opcji”. Z kolei zaraz po zajęciu przez ISIS Mosulu rzecznik tureckiego premiera, niepytany o zdanie, sam zadeklarował, że Kurdowie mają pełne prawo do samostanowienia. Choć chwilę później doprecyzował, że chodziło mu wyłącznie o irackich Kurdów.
– Rząd w Ankarze doszedł do wniosku, że Kurdowie, zarówno w Iraku, jak i w Syrii, doskonale izolują Turcję od arabskiego chaosu – mówi politolog Cinar Ozen z Uniwersytetu Ankarskiego. – Gdyby nie oni, Turcja już dziś graniczyłaby z ISIS. Potencjalne państwo kurdyjskie byłoby więc dla Turcji wygodnym buforem, a w dodatku tanim źródłem ropy.
6.
Ten ostatni argument trafia nie tylko do wyobraźni Turków. – Nie widziałem jeszcze tak potężnej akcji promocyjnej – mówi anonimowo europejski dyplomata. – Koncerny naftowe drzwiami i oknami dosłownie wciskają się politykom do gabinetów. Plotą coś o historycznej sprawiedliwości, obiecują krociowe zyski. A w tak odległych i mało zainteresowanych regionem krajach jak Dania czy Portugalia mnożą się dziś niczym niesprowokowane deklaracje poparcia dla kurdyjskiej niepodległości.
„Tu chodzi o naszą przyszłość, o nasz przemysł, transport. Musimy mieć pewność, że ropa bezpiecznie do nas dotrze, a to może nam zagwarantować tylko nowe stabilne państwo, które będzie tam działać w naszym imieniu” – pisał do Gertrudy Bell wysoki urzędnik londyńskiego Foreign Office w 1920 r. Pod tym listem podpisaliby się z pewnością obecni prezesi Exxon Mobile, Total i Chevron, czyli wielkiej trójcy naftowej, która zrezygnowała z wielkich pól roponośnych w południowym Iraku, by wiercić z większym zyskiem w Kurdystanie.
Robert Fisk, wieloletni korespondent brytyjskiego „The Independent” na Bliskim Wschodzie, twierdzi, że niepodległy Kurdystan będzie pierwszym państwem stworzonym do wydobycia ropy naftowej od czasów, gdy w prywatnym gabinecie pani Bell powstał Irak. Choć to opinia krzywdząca dla milionów Kurdów, którzy od lat walczą o swoje samostanowienie, jedno pytanie wydaje się zasadne: czy od powstania Iraku na Bliskim Wschodzie musiało się zmienić tak wiele, żeby nie zmieniło się nic?