Owszem, europopuliści wygrali wybory we Francji, Wielkiej Brytanii i Grecji, po raz pierwszy wypłynęli w Niemczech, w całej Unii zdobyli dwa razy więcej mandatów niż w 2009 r. Ale co oni mogą w Strasburgu? Może stworzą jedną albo dwie frakcje, z mównicy parlamentu będą ujadać na Europę, ale przecież nie zmienią o jotę unijnej polityki. Czy na pewno?
Sukces europopulistów już ograniczył pulę głosów dla partii głównego nurtu, a ich wejście do parlamentu zmusza rządzących do ostrożności w polityce europejskiej. François Hollande pokonany przez Front Narodowy raczej nie podpisze umowy o wolnym handlu z USA. Angela Merkel z Alternatywą dla Niemiec pod bokiem nie zgodzi się na umorzenie długów Grecji, a David Cameron pobity przez Partię Niepodległości nie podda brytyjskich banków unijnemu nadzorowi. Donald Tusk może jeszcze lekceważyć Janusza Korwin-Mikkego, ale w Grecji Antonis Samaras będzie musiał niebawem oddać władzę populistycznej Syrizie.
Europopulizm – prawicowy czy lewicowy – to odpowiedź na bezduszność Unii. Przez lata brukselska technokracja Europejczykom nie przeszkadzała, ale kryzys to zmienił. Unijna machina urzędnicza zawitała na Południu pod postacią Trojki, z kolei przywódcy Północy zaczęli wracać z brukselskich szczytów z dziurami w portfelach. Cięcia budżetowe i programy ratunkowe nakręciły nieufność do Unii od Aten po Helsinki, a europopuliści ją podchwycili, obarczając Brukselę winą za globalizację, imigrację i deindustrializację. Przywódcy mają jedną kadencję, by odbudować zaufanie do Europy i zreformować jej instytucje. Czas biegnie od ostatniej niedzieli.