Pippa Biddle, 21-latka z Nowego Jorku, która od 14 roku życia spędzała wakacje jako wolontariuszka w Tanzanii i na Dominikanie, oświadczyła niedawno na swoim blogu: koniec z wakacyjnym wolontariatem. Napisała, że dziś woli pomagać na odległość, bo przekonała się, że jej obecność na miejscu – „białej dziewczynki, która umie niewiele więcej, niż dźwigać umiarkowanie ciężkie worki, bawić się z dziećmi, próbować być nauczycielką” – nie ma sensu.
Tekst Pippy przeczytało już 2 mln osób, a na dyskusję, którą wywołał jej głos, zareagował nawet „New York Times”, zapraszając Pippę do udziału w debacie „Czy turystyka wolontaryjna ma sens?”. Pytanie nie jest błahe. Tylko z USA na zagraniczne wakacje z wolontariatem wyjeżdża co roku ponad milion osób. Coraz więcej ludzi na całym świecie zamienia all inclusive na „wakacje z misją” i jest gotowych za nie zapłacić tysiące dolarów lub euro. Problem polega na tym, że ci, którzy chcą zmieniać świat na lepsze podczas urlopu, przynoszą mu zwykle więcej szkody niż pożytku.
W czynie społecznym
Nauczanie angielskiego w wiejskiej szkole w Kenii albo Kambodży, budowa domów dla bezdomnych na Haiti, opieka nad zagrożonymi wyginięciem gatunkami krokodyli w Meksyku – dziś to nie alternatywny projekt życiowy, ale jeden z możliwych planów na wakacje. Wolonturystyka (po ang. voluntourism), zwana też turystyką wolontaryjną, czyli połączenie wypoczynku – zwykle w egzotycznej scenerii – z „czynem społecznym”, to jedna z najdynamiczniej rozwijających się gałęzi współczesnej turystyki.
Jej początki wiążą się z rozwojem alternatywy dla masowej turystyki w latach 80., kiedy znużenie próżniaczym modelem 3xS (sand, sun, sea – piasek, słońce, plaża) zrobiło miejsce dla nowego szablonu, zwanego 3xE (entertainment, excitement, experience – rozrywka, emocje, doświadczenie).