W poniedziałek w Londynie rozpoczął się proces Rebeki Brooks, Andy’ego Coulsona i 6 innych osób związanych z zamkniętym już brukowcem „News of the World”. Brukowiec jest tu najlepszym określeniem, bowiem cała grupa - w pogoni za sensacjami - oskarżana jest o cyniczne i niemoralne praktyki podsłuchów, przekupstwa policji itp. Afera „News of the World” doprowadziła też do żądań, by całą prasę jakoś lepiej kontrolować, gdyż dotychczasowy organ nadzoru - Komisja Skarg Prasowych - okazał się, jak to mówią Anglicy, bezzębny. Władze powołały komisję ds. etyki mediów, komisję Levesona, a ta rok temu zaproponowała nowy system kontroli prasy. Obecnie rząd Davida Camerona - przy poparciu opozycji - nowy ten system wprowadza.
I zawrzało. Część mediów uznała, że to zamach na wolność prasy, że politycy chcą nałożyć dziennikarzom kaganiec. Inne tytuły proponują system samoregulacji, coś w rodzaju rozszerzonego sądu koleżeńskiego. Najpoważniejsze tytuły - jak „The Financial Times”, lewicowy „The Guardian” czy „The Independent” - nie zamieściły jeszcze komentarzy. Wicepremier Nick Clegg pospieszył z zapewnieniem, że system kontroli będzie dobrowolny: „Nikt nie chce, by politycy mieszali się do naszej żywotnej i zadziornej prasy”.
W tle całego sporu stoi postać Ruperta Murdocha, 82-letniego twórcy i właściciela największego chyba imperium medialnego na świecie. To jego menadżerowie i dziennikarze z „News of the World” stoją dziś przed sądem. I choć, kiedy skandal wybuchł, wróżono mu upadek, wpływy polityczne Murdocha niewiele ucierpiały. Od lat mówi się w Wielkiej Brytanii, że nikt bez jego poparcia, czy raczej poparcia jego mediów, nie utrzyma się przy władzy. Nie ulega wątpliwości, że Murdoch bardzo wspierał długoletnie rządy pani Thatcher. I ciekawe, że Żelazna Dama ani razu o tym nie wspomniała na żadnej z 1500 stron swoich pamiętników. Nie tylko, że lepiej było z Murdochem nie zadzierać, ale też dobrze było nie chwalić się jego przyjaźnią.
Chyba jest tak i obecnie. Mało kto neguje wpływ barona prasowego na rząd. Murdoch nie kryje swego negatywnego stosunku do Unii Europejskiej, atakuje imigrantów, krytykuje projekt otwarcia granic Wielkiej Brytanii dla Bułgarów i Rumunów, usprawiedliwia podsłuchy amerykańskie. A rząd Davida Camerona w żadnej z tych spraw nie ryzykuje własnego zdania. Warto tu wspomnieć opinię Billa Deedesa, ministra informacji w rządzie premiera Harolda Macmillana: „Toczy się wielka niewidzialna walka o to, kto ma więcej władzy - rząd czy dziennikarze”. Nie wiadomo tylko, czy dziś chodzi o słabość polityków, czy o siłę prasy.