Pan Jezus, mówi Iwan, chodził po wodzie pieszo, w sandałach. Iwan Popow potrafi po niej jeździć, Kamazem. Tyle że woda Wani jest zamarznięta. I nazywa się Lena, Kołyma bądź Indygirka. Potrafi też Wania jeździć po zasypanych śniegiem i oblodzonych górach. Nie jakichś pagórkach, ale po Górach Czerskiego, Wierchojańskich i Stanowych. Prowadził nawet po zamarzniętym Morzu Łaptiewych, choć nie wiedział wtedy, że już zjechał z lądu, bo wszystko było białe. Od lat utrzymuje w ten sposób rodzinę i niejedną ljubownicę. Oto dalniebojszczik, syberyjski kierowca ciężarówki.
Śmiałkowie pokroju Iwana prowadzą swe ciężarówki po zamarzniętych rzekach delikatnie, jakby stąpali na palcach, ale i tak co roku kilku z nich utonie. W lepszym wypadku skończy się na utracie samochodu, nierzadko cennego ładunku i odmrożeniu palców u nóg bądź kawałka twarzy. Tak wygląda zimnik, czyli efemeryczny archetyp drogi, który istnieje tylko zimą w Rosji.
Iwan śpi w kabinie, je za kierownicą, defekuje pod kołem, ale za to w niepokalanej bieli. Przez wiele dni myje tylko dłonie, oczy i przednią szybę. Nie może liczyć na pomoc medyczną czy wsparcie policji, każdego dnia ryzykuje ładunek i życie. Ryzyko zmniejsza odpowiednio przygotowany samochód. Zazwyczaj jest to ciężarówka Ural albo Kamaz z silnikiem zabezpieczonym od spodu metalową płytą, z łańcuchami na kołach i tak zwanym kołymbakiem, czyli dodatkowym zbiornikiem na paliwo. Oczywiście nielegalnym. Z Jakucka do Tiksi w delcie Leny jest zaledwie 1,5 tys. km, ale do Białej Góry nad Indygirką już 2 tys., zaś w ujście Kołymy, gdzie też żyje parę osób, aż 3 tys. km. By dotrzeć do Bilibino na Czukotce, dokąd wozi się nawet piasek budowlany, trzeba pokonać 4 tys. km.
Dla bezpieczeństwa Wania podróżuje z synem Wową, ale są kierowcy, jak Samotny Wilk z Białej Góry, którzy podróżują w pojedynkę.