Tout va mal – wszystko idzie źle – tak można podsumować sytuację Francji, rządzonej od ponad roku przez socjalistyczną ekipę prezydenta François Hollande’a. Kryzys dotarł wprawdzie nad Sekwanę już wcześniej, ale Francuzi liczyli na to, że ich bogata ojczyzna, z ostrożnymi bankami i rozbudowanym sektorem państwowym, stawi mu czoło. Tak się jednak nie stało – instytut statystyki INSEE ogłosił niedawno, że już drugi kwartał z rzędu francuski produkt narodowy brutto zmniejszył się o 0,2 proc., co oznacza, że kraj znalazł się w recesji.
Francja, z dychawicznym przemysłem, szalenie rozbudowaną administracją, ciężkim systemem fiskalnym i małą społeczną mobilnością, przypomina starca, który przejada resztki dawnej świetności.
Zakrawa to na okrutny paradoks, ale jedyną w miarę zadowoloną grupą społeczną są dziś najgorzej sytuowani, czerpiący całymi garściami z rozdmuchanego systemu zasiłków i pomocy. Pozostali – i to nie tylko ci najbogatsi – zaczynają się po prostu bać i tęsknie zerkają w kierunku sąsiadów – Szwajcarii, Belgii, Niemiec, Luksemburga. W Holandii czy Wielkiej Brytanii podatki są dużo niższe, łatwiej o pracę, a przyszłość znacznie bardziej zależy od własnej przedsiębiorczości i energii.
Podczas gdy Nicolas Sarkozy stawiał na pracę i wyższe zarobki, a co za tym idzie lepszą jakość życia, François Hollande nie jest w stanie zaprezentować jakiegokolwiek pozytywnego programu gospodarczego i koncentruje się na podatkowym prześladowaniu tych, którzy jeszcze w ogóle pracują (3 mln Francuzów jest bezrobotnych), i demagogicznej konfrontacji bogaci – biedni.