Sąd Najwyższy wydał właśnie dwie ważne decyzje: uchylił ustawę o obronie małżeństwa, co przybliża legalizację małżeństw homoseksualnych w całym kraju, i otworzył stanom drogę do zmian ordynacji wyborczych bez zgody Waszyngtonu. Przy utrzymującym się klinczu między prezydentem Barackiem Obamą i Kongresem te decyzje były dla Amerykanów jak polityczne orzeźwienie.
Najwyższy organ amerykańskiej Temidy zajmuje się przede wszystkim oceną wyroków niższych sądów w sprawach federalnych. Analizuje też konstytucyjność decyzji podejmowanych przez prezydenta i Kongres. Otrzymuje również co roku ok. 10 tys. petycji – próśb o rozpatrzenie konkretnych spraw. Ostatecznie zajmuje się najwyżej setką z nich. Działa dodatkowo w wyjątkowo uroczystej i staroświeckiej oprawie. Ma ona stworzyć wrażenie, że wyroki sądu to orzeczenia bezosobowe, niepodlegające nastrojom czasu, wahaniom opinii publicznej, a zwłaszcza nieuwikłane w politykę. Czarne togi sędziów, ich dożywotnie urzędowanie (jeśli chcą), podniosły rytuał rozpoczęcia sesji ze staroangielskim „Oyez, oyez!” (w wolnym tłumaczeniu: „Uwaga, uwaga!”). Do tego dochodzi zakaz telewizyjnych transmisji z posiedzeń, tajność konferencji, gdzie decyduje się werdykt, niedostępność sędziów, których próbuje się izolować od medialnego cyrku popkultury (rzadko udzielają wywiadów, prawie nigdy telewizyjnych) – wszystko to ma umacniać przekonanie, że kierują się oni wyłącznie suchą, bezstronną analizą prawa. Są to jednak pozory.
„Ideał sądu-wyroczni jest mitem. Sąd Najwyższy zawsze był głęboko ludzką instytucją, gdzie element osobowości i temperamentu znaczy tyle samo co ideologia” – pisze w książce „The Supreme Court. The Personalities and Rivalries that Defined America” prof. Jeffrey Rosen z Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona. Co do uwikłania sądu w politykę nie pozostawia także złudzeń autor bestselleru „The Nine: Inside the Secret World of the Supreme Court”, Jeffrey Toobin. Dziewięcioro sędziów to ludzie z krwi i kości, różniący się charakterem, temperamentem, poglądami filozoficznymi i politycznymi. Przyczynia się do tego fakt, że nie muszą mieć sędziowskiego przygotowania ani doświadczenia – w ponad 200-letniej historii sądu zasiadali w nim byli politycy i działacze społeczni, wykładowcy prawa na uniwersytetach, których łączyło tylko prawnicze wykształcenie. Mają też swoje słabości, a nawet dziwactwa – jeden z niedawno emerytowanych sędziów, David Souter, nie posiadał komórki ani faksu i nie używał e-maili.
Galeria osobowości
Dziś Sąd Najwyższy jest podzielony – podobnie jak cała Ameryka – na konserwatystów i liberałów postępowców. Ci pierwsi to sędziowie: John Roberts (obecny prezes), Antonin Scalia, Clarence Thomas i Samuel Alito. Progresywne skrzydło reprezentują Stephen Breyer oraz trzy panie: Ruth Bader Ginsburg, Elena Kagan i Sonia Sotomayor. Pośrodku plasuje się Anthony Kennedy, umiarkowany konserwatysta, który często – w sprawach kulturowo-moralnych – głosuje razem z lewicą, więc pełni rolę języczka u wagi.
Podziały ideologiczne nakładają się na subtelniejsze różnice w rozumieniu prawa konstytucyjnego. Scalia, uchodzący za intelektualnego lidera prawniczej konserwy, wraz z Thomasem jest wyznawcą „oryginalizmu”, czyli zasady, że konstytucję należy interpretować zgodnie ze znaczeniem, jakie nadali jej autorzy, ojcowie-założyciele kraju. Roberts reprezentuje bardziej pragmatyczną szkołę, nakazującą interpretować konstytucję stosownie do rzeczywistości współczesnego świata. W składzie są sędziowie orzekający w duchu powściągliwości, tzn. na ogół powstrzymujący się od kwestionowania ustaw Kongresu, i zwolennicy sędziowskiego aktywizmu, którzy śmielej uchylają ustawy, ustanawiając nowe prawa. Ta ostatnia postawa dominowała długo wśród uważających się za liderów postępu sędziów liberalnych, jak przy uchyleniu ustawy o obronie heteromałżeństw.
Niezależnie od różnic w prawniczej filozofii, dziewięcioro gniewnych z gmachu przy Pierwszej Ulicy na tyłach Kapitolu – adres sądu w Waszyngtonie – to postacie skrajnie odmienne, barwne, czasem kontrowersyjne. Scalia słynie z dowcipu, ciętego języka i bezwzględnego atakowania swych polemistów. Roberts, równie błyskotliwy, ale taktowny i poszukujący kompromisu, jest jego przeciwieństwem. Breyer to miłośnik wycieczek do parków narodowych, gdzie uwielbia obserwować ptaki. Na przesłuchaniach sądu popisuje się wyrafinowaną sofistyką, ale w decyzjach zwraca szczególną uwagę na ich praktyczne skutki. Trzy kobiety – w tym dwie nominowane przez Obamę: Kagan i Sotomayor – stanowią niezwykle solidarny blok, bo w 93 proc. spraw głosują tak samo. Na przesłuchaniach najczęściej też zadają pytania. Ich ideologiczny oponent, sędzia Thomas, najbardziej konserwatywny z całego grona, w ogóle nie zadaje pytań i głosuje tak jak jego mentor Scalia. Thomas to też oryginał – został nominowany do sądu w 1991 r. przez George’a Busha seniora, chociaż miał minimalne doświadczenie prawnicze i niczego w życiu nie opublikował. Zatwierdzenie jego nominacji wisiało na włosku, kiedy asystentka oskarżyła go o molestowanie seksualne.
Pierwszy wśród równych
Prezes Sądu Najwyższego ma tylko jeden głos, jak inni sędziowie, ale odgrywa kluczową rolę. Przewodnicząc przesłuchaniom i konferencjom, na których zapadają decyzje, może kontrolować ich przebieg, a po orzeczeniach decyduje – jeśli znajdzie się w większości – kto sformułuje ogłaszaną opinię sądu (uzasadnienie wyroku). Jak pokazuje historia, od osobowości prezesa, a ściślej tego, co Rosen nazywa temperamentem sędziowskim, zależy, jak sąd pracuje – czy werdykty przechodzą do historii, jak są po latach oceniane i jak często zapadają jednomyślnie.
Obfitość tych ostatnich wielu uważa za najlepszą miarę sukcesu, gdyż jednomyślne decyzje najtrudniej odwołać, a poza tym najważniejsze dla kraju sprawy powinny być rozstrzygane autorytetem zgodnego sądu. Za ideał uchodzi prezes John Marshall z początku XIX w., który stworzył wzór kolegialnej pracy sądu. Dzięki swej sympatycznej osobowości był lubiany także przez swych politycznych i intelektualnych oponentów – stał się mistrzem w ich przekonywaniu i osiągania konsensu.
W historii zdarzali się prezesi będący przeciwieństwem Marshalla, którzy niekompetencję pokrywali nadęciem i arogancją, co antagonizowało sędziów i zaostrzało podziały. Takimi byli Warren E. Burger (1969–86) i Fred Vinson, który kierował sądem zaraz po drugiej wojnie światowej. Vinson wpędził w kłopoty prezydenta Harry’ego Trumana, kiedy zapewnił go, że jego plan złamania strajku w hutach będzie uznany za legalny, a sąd zagłosował inaczej. Pod jego przewodnictwem w 1952 r. sąd zaczął rozpatrywać sprawę segregacji rasowej w szkołach, ale nie potrafił jej rozstrzygnąć. Rok po śmierci Vinsona prezesem został gubernator Kalifornii Earl Warren. Za jego panowania już w 1954 r. sąd jednomyślnie wydał historyczne orzeczenie kładące kres segregacji. Warren – kulturalny, taktowny i cierpliwie przekonujący obrońców status quo – stawiany jest dziś, obok Marshalla, za chwalebny przykład.
Dwaj ostatni prezesi: zmarły w 2005 r. William H. Rehnquist i obecnie kierujący sądem John Roberts, konserwatyści mianowani przez prezydentów republikańskich (Reagana i Busha juniora), oceniani są równie dobrze. Rehnquist był w młodości przeciwnikiem integracji rasowej, prawa do przerywania ciąży i równouprawnienia gejów. Uchodził za gwiazdę prawicy, ale z czasem złagodził swe stanowisko. Jako prezes sądu głosował przeważnie razem z dogmatycznym Scalią, ale w odróżnieniu od niego próbował szukać wspólnego języka z liberałami, zyskując ich szacunek i sympatię. Za jego kadencji sąd, chociaż złożony w większości z sędziów-nominatów republikańskich, nie uchylił – wbrew nadziejom prawicy – precedensu gwarantującego prawo do aborcji ani ustawy nakazującej odczytanie aresztowanym ich konstytucyjnych praw (Miranda Rights).
Roberts, który kieruje sądem od ośmiu lat, dał się poznać jako prezes o podobnym temperamencie, przyjazny wszystkim mediator i budowniczy konsensu. Mimo zaufania, jakim cieszył się wśród konserwatystów, niemile ich zaskoczył, głosując w ub. roku za utrzymaniem Obamacare – prezydenckiej reformy systemu ubezpieczeń zdrowotnych (której wdrożenie właśnie zostało przez administrację Obamy odłożone na kolejny rok).
Jeden za wszystkich
W ostatnich 20 latach, kiedy Ameryka na dobre podzieliła się na „niebieską” (lewicowo-liberalną) i „czerwoną” (konserwatywną), wypracowywanie stanowiska sądu sprowadza się coraz bardziej do przekonywania centrowego sędziego, którego głos przeważa szalę. Rolę tę odgrywała do niedawna Sandra O’Connor – pierwsza kobieta w tym sądzie – a po jej odejściu na emeryturę Anthony Kennedy.
Nie zbiera on dobrych recenzji ekspertów z lewicy. Jego decydującemu głosowi Ameryka zawdzięcza orzeczenie z 2010 r. znoszące ograniczenia w finansowaniu kampanii wyborczych przez korporacje, co jeszcze bardziej uzależniło amerykańską politykę od pieniędzy. Ostatnio przyczynił się do likwidacji federalnych zabezpieczeń przeciw dyskryminacji rasowej w wyborach. Komentatorzy tłumaczą te decyzje przeszłością Kennedy’ego – w młodości był lobbystą rozdającym politykom datki od swych klientów i należał do klubów „tylko dla białych”. W oczach lewicy zrehabilitował się częściowo, głosując za delegalizacją ustawy o obronie małżeństwa.
Na harmonię pracy sądu wpływa też „chemia” między sędziami. Jego historia zna momenty iskrzenia grożącego wybuchem. Kiedy na początku lat 50. znany z intelektualnej arogancji Felix Frankfurter dał do zrozumienia ówczesnemu prezesowi, wspomnianemu Vinsonowi, że uważa go za idiotę, o mało nie doszło do rękoczynów. Dziś, jak twierdzą znawcy sądowych kulis, powodem napięć bywają agresywne fajerwerki elokwencji sędziego Scalii. Sędzia stara się je jednak łagodzić po godzinach pracy – zaprzyjaźnił się z liberalnymi członkiniami sądu. Chociaż ideologicznie nic go z nimi nie łączy, chadza do opery z Ruth Bader Ginsburg i jeździ na polowania z Eleną Kagan. Jak wpływa to na orzeczenia sądu, dokładnie nie wiadomo.
Sędziów Sądu Najwyższego mianują prezydenci, którzy dają do zrozumienia wyborcom, że ich nominaci będą głosować zgodnie z ich polityką. W historii sądu często zdarzało się jednak, że sędziowie głosowali inaczej. Było tak zwłaszcza wtedy, gdy – jak przy zachowaniu prawa do aborcji czy w sprawie akcji afirmatywnej – prawa te tak zakorzeniły się w kulturze albo miały za sobą tak potężne lobby, że ich odwołanie wywołałoby burzę. Członkowie sądu nie obradują na Marsie, przewidują społeczne skutki swoich decyzji i orzekają zwykle zgodnie z nastrojami opinii i trendami epoki. W sumie Sąd Najwyższy z reguły stabilizuje i gwarantuje – wespół z pozostałymi organami władzy – że zmiany nie będą gwałtowne. W połączeniu z kolektywnym i dyskretnym wydawaniem orzeczeń, w aurze powagi bezosobowego strażnika konstytucji, zapewniało mu to ogromny prestiż i autorytet.
Parcie na szkło
Jak wskazują badania opinii, prestiż ten ostatnio słabnie. W najnowszym sondażu Rasmussen Report tylko 28 proc. Amerykanów uważa, że Sąd Najwyższy działa „dobrze lub doskonale”. Jeszcze cztery lata temu pozytywnie oceniało jego pracę 48 proc., a dawniej jeszcze więcej. Przyczyną jest coraz silniejsze postrzeganie tej instytucji jako bezpośrednio uwikłanej w politykę. Autorytet sądu spadł szczególnie po kontrowersyjnej decyzji w 2000 r., kiedy sędziowie nakazali przerwać liczenie głosów w wyborach prezydenckich na Florydzie, oddając władzę w ręce George’a W. Busha.
Sąd dawno nie był tak wyraźnie podzielony, zgodnie z polityczną polaryzacją kraju. Obecni sędziowie prawie nie sprawiają już niespodzianek. Ich decyzje są przewidywalne. Coraz więcej orzeczeń zapada minimalną większością jednego głosu. Sędziowie zdają się coraz mniej podatni na argumenty drugiej strony i gotowi do uzgodnienia konsensu. Jednocześnie coraz częściej występują publicznie – Thomas i Sotomayor napisali książki, inkasując miliony dolarów, Scalia udziela wywiadów, Alito mówi o swych imigranckich korzeniach. Odgrywając swe role indywidualnie, jako celebryci, i ujawniając swoje poglądy, rozpraszają złudzenia, że stanowią kolektyw działający bezstronnie i kierujący się wyłącznie swoim rozumieniem konstytucji.
Prezes John Roberts stara się jednak jak może kontynuować dobrą tradycję kolegialności, sędziowskiej skromności i przynajmniej pozorów obiektywizmu, co stanowiło dotąd podstawę legitymacji sądu, ale – jak zauważa Jeffrey Rosen – będzie to trudne w epoce, kiedy opętane obsesją jawności społeczeństwo domaga się coraz więcej detali o zakulisowych dramatach. Szczególnie w Sądzie Najwyższym, gdzie decyduje się o życiu Amerykanów.
Tomasz Zalewski z Waszyngtonu