Beate Zschäpe to niepozorna 38-latka w okularach. Prokuratura zarzuca jej, że jako współzałożycielka Podziemia Narodowosocjalistycznego (NSU) odpowiada m.in. za serię zabójstw z lat 2000–06. Wraz z dwójką towarzyszy miała zaplanować zabójstwo dziewięciorga imigrantów, głównie pochodzenia tureckiego. Była to największa seria morderstw na tle rasowym w historii powojennych Niemiec.
Tożsamość sprawców wyszła na jaw dopiero półtora roku temu. Towarzysze Zschäpe – Uwe Mundlos i Uwe Böhnhardt – po napadzie na kasę oszczędnościową zostali osaczeni przez policję. Popełnili samobójstwo, pozostawiając po sobie 15-minutowy film, w którym chwalą się zbrodniami.
W ten sposób największa zagadka kryminalna Niemiec rozwiązała się sama przez przypadek, mimo że walka z prawicowym ekstremizmem jest od lat jednym z priorytetów niemieckich służb. I mogło się wydawać, że urzędnicy odpowiedzialni za bezpieczeństwo zdążyli doskonale rozpracować przeciwnika. Dla przykładu, w grudniu 2011 r. pojawiły się informacje, że w neonazistowskiej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec (NPD) działa 130 szpicli – i to nie tylko wśród szeregowych członków, lecz również w kierownictwie ugrupowania. Jeśli niemieckie służby miały w tym środowisku tylu informatorów, to dlaczego żaden z nich nie pomógł w ujęciu Beate Zschäpe i jej towarzyszy?
Trójka z Zwickau – jak przedstawiani są w mediach za Odrą Zschäpe, Mundlos i Böhnhardt – przez długie lata pracowała na miano groźnych radykałów. Mundlos zwrócił na siebie uwagę niemieckich służb, gdy w latach 1994–95 odbywał w Turyngii służbę wojskową. Z kilkoma kolegami słuchał brunatnej muzyki, policja zatrzymała go nawet za posiadanie neonazistowskich materiałów. Niemiecki kontrwywiad wojskowy założył mu wówczas teczkę. Funkcjonariusze próbowali go nawet zwerbować – pytali, czy byłby skłonny dostarczać informacje o planowanych zamachach na domy azylantów. Ten jednak odmówił. Wojskowi kontrwywiadowcy po kilku latach zniszczyli teczkę Mundlosa, ale kopie materiałów zdążyły trafić do centrali cywilnego kontrwywiadu – Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji. Mimo to specjalna komisja śledcza Bundestagu, która zajmuje się sprawą Trójki, przez kilka miesięcy w ogóle nie wiedziała o istnieniu tych dokumentów.
Informatorzy pod ochroną
Niemcy zadają sobie dziś pytanie, czy to był sabotaż czy też efekt bałaganu? To drugie na pewno. Za walkę z prawicowym i lewicowym ekstremizmem odpowiadają za Odrą – oprócz zwykłej policji – Federalny Urząd Kryminalny, nazywany czasem niemieckim FBI, i Federalny Urząd Ochrony Konstytucji, czyli wspomniany cywilny kontrwywiad. Obie instytucje mają swoje odpowiedniki we wszystkich landach. Przepływ informacji między nimi pozostawia wiele do życzenia.
Rząd Angeli Merkel małymi krokami zmierza ku większej centralizacji działań służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo: od półtora roku funkcjonuje na przykład Wspólne Centrum Obrony przed Prawicowym Ekstremizmem, które ma usprawnić wymianę informacji między poszczególnymi instytucjami. Ale to wciąż mało. Nowy szef Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji Hans-Georg Maaßen publicznie domaga się utworzenia centralnego rejestru tajnych współpracowników kontrwywiadu. Dziś bowiem placówki w poszczególnych landach mają swoje własne bazy danych i nie zawsze dzielą się między sobą informacjami.
Zła organizacja nie tłumaczy jednak wszystkiego. W listopadzie ubiegłego roku tygodnik „Der Spiegel” ujawnił, że w latach 90. Urząd Ochrony Konstytucji systematycznie chronił swoich informatorów ze skrajnej prawicy przed wymiarem sprawiedliwości. Ci, którzy dopuścili się przestępstw, często unikali procesu. Wielu z nich było przy tym zdeklarowanymi prawicowymi ekstremistami, którzy wierzyli, że pod parasolem Urzędu będą mogli bezkarnie działać w myśl swojej ideologii.
Skandale zdarzały się także później. Thomas Starke w latach 2000–11 współpracował z Krajowym Urzędem Kryminalnym w Berlinie. Działał m.in. w grupie Blood&Honour, kilkakrotnie był skazywany. W 2005 r., a więc kiedy był już konfidentem, dostał wyrok w zawieszeniu za podburzanie do nienawiści. Mimo to służby nie zrezygnowały z jego usług. Jak się później okazało, Starke był dobrym znajomym Trójki z Zwickau. Odwiedzili go, gdy siedział w więzieniu. Po wyjściu na wolność miał ponoć romans z Zschäpe. By jej zaimponować, dostarczył grupie materiały wybuchowe. Później miał poinformować berlińskie służby o możliwym miejscu ich pobytu. Wiadomości nie trafiły jednak do Federalnego Urzędu Kryminalnego. Także komisja śledcza Bundestagu z dużym opóźnieniem dowiedziała się o całej sprawie.
Same podsłuchy i zeznania świadków nie wystarczą, by skutecznie walczyć z neonazistami. Płatni konfidenci są tu niezbędni, ale sposób ich wykorzystywania budzi w Niemczech coraz liczniejsze zastrzeżenia. „Tajni współpracownicy stwarzają często więcej problemów, niż ich rozwiązują” – przekonuje prof. Heribert Prantl, były prawnik i sędzia, a dziś publicysta „Süddeutsche Zeitung”. Prantl przywołuje jednocześnie głośny przykład sprzed niemal pół wieku. Peter Urbach, w latach 60. tajny współpracownik Urzędu Ochrony Konstytucji, działał w środowisku radykalnych studentów Berlina Zachodniego. Dostarczał lewakom bomby i koktajle Mołotowa. Z dostaw Urbacha korzystali także Andreas Baader i Horst Mahler – twórcy Frakcji Czerwonej Armii (RAF), która w następnych dwóch dekadach siała terror i postrach w RFN. Mahler twierdzi, że otrzymał od Urbacha swój pierwszy pistolet.
Owszem, ten sam Urbach doprowadził w końcu do aresztowania Baadera i zeznawał przeciwko Mahlerowi. Komu jednak pomógł bardziej: niemieckim służbom czy terrorystom? Willi Winkler, autor książki „Die Geschichte der RAF” („Historia RAF”), nie ma wątpliwości, że Urząd Ochrony Konstytucji trzeba uznać za ojca chrzestnego tej najgłośniejszej organizacji terrorystycznej w historii RFN.
Dziś można postawić podobne pytanie: kto komu bardziej pomaga – zwerbowani neonaziści niemieckim służbom czy może służby brunatnym radykałom? „Urząd Ochrony Konstytucji zapłacił wielu zwerbowanym neonazistom bardzo dużo pieniędzy. W ten sposób współfinansował budowę struktur Narodowodemokratycznej Partii Niemiec w różnych landach. Dotował koncerty neonazistów, w trakcie których opiewano morderców” – alarmuje Prantl.
Za przyzwoleniem służb
Kai-Uwe Trinkaus, rocznik 1966, dorastał w NRD. Jego rodzice pracowali we wschodnioniemieckiej dyplomacji. Nic dziwnego, że polityczną karierę zaczynał jako radny Erfurtu z ramienia postkomunistów. Z czasem jednak związał się z neonazistami. Od 2005 r. działał w NPD i szybko stał się jednym z jej liderów w Turyngii. Później przeszedł do Niemieckiej Unii Ludowej, innej partii zaliczanej do skrajnej prawicy. Tam został szefem regionu.
W grudniu ubiegłego roku Trinkaus ujawnił telewizji MDR, że przez prawie pięć lat był też tajnym współpracownikiem Urzędu Ochrony Konstytucji. Miał zostać zwerbowany na parkingu dużego salonu meblowego w Erfurcie. Pod pseudonimem Ares dostarczał informacji o neonazistach. Dopiero w 2010 r. niemieckie służby zrezygnowały z jego usług, wypłacając mu jednak czterocyfrowej wysokości odprawę.
Trinkaus miał infiltrować Związek Wypędzonych i postkomunistyczną Lewicę. Ponoć oddział Urzędu Ochrony Konstytucji w Turyngii popierał te działania. Oficer prowadzący miał też pokazywać Aresowi poufne dokumenty. W 2006 r. Trinkaus założył m.in. stowarzyszenie Piękniej Żyć w Erfurcie i klub sportowy. Media informowały, że skazani neonaziści zaliczyli tam nakazane przez sąd godziny pracy społecznej. Trinkaus twierdzi, że kontrwywiad o wszystkim wiedział, a nawet współfinansował te inicjatywy. Za swoje usługi Ares był nieźle wynagradzany. Co miesiąc – jak utrzymuje – inkasował około tysiąca euro. Pieniądze inwestował we wspomniane stowarzyszenia i powiatowe struktury NPD w Erfurcie. Z tych samych środków utrzymywana była lokalna neonazistowska gazeta i biuro obywatelskie NPD w Erfurcie.
„Zawsze było dla mnie jasne, że Urząd Ochrony Konstytucji steruje środowiskami skrajnej lewicy i prawicy i rozgrywa je przeciwko sobie” – powiedział telewizji MDR Trinkaus.
Werbując Aresa, kontrwywiad naruszył własne wytyczne z 2001 r., które zakazują pozyskiwania tajnych współpracowników wśród osób zajmujących kierownicze stanowiska w ekstremistycznej partii lub organizacji. Urząd Ochrony Konstytucji w Turyngii w końcu przyznał, że korzystał z usług Trinkausa. Podobno jednak współpraca została podjęta z jego inicjatywy i trwała krótko. Sprawa budzi tyle kontrowersji, że od lutego zajmuje się nią komisja śledcza parlamentu Turyngii.
Trinkaus nie był rekordzistą, jeśli chodzi o zarobki konfidentów. Dziennik „Bild” podał, że tylko w tym roku i tylko z kasy federalnej na utrzymanie tajnych współpracowników niemieckich służb popłynie prawie 20 mln euro. Gazeta powołuje się przy tym na tajne dokumenty budżetowe. Konfidenci najczęściej otrzymują pieniądze w gotówce. Nie muszą wykazywać tych przychodów, gdy na przykład ubiegają się o zasiłek dla bezrobotnych.
Inny słynny konfident, Thomas Richter, pseudonim Corelli, przez kilkanaście lat współpracował z Urzędem Ochrony Konstytucji. W tym czasie wydawał gazetę „Nationaler Beobachter” („Narodowy Obserwator”) i prowadził radykalne strony internetowe. Równolegle dostarczał niemieckim służbom informacje o skrajnie prawicowej scenie muzycznej, ale też o niemieckiej wersji Ku-Klux-Klanu. Za te usługi zgarnął łącznie 180 tys. euro. – Minister spraw wewnętrznych Hans-Peter Friedrich musi wytłumaczyć, jakim sposobem Corelli zainkasował tyle pieniędzy. Nikt nie może żyć z samej tylko działalności jako konfident – mówi socjaldemokrata Thomas Oppermann, przewodniczący parlamentarnego gremium kontrolującego służby specjalne. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że Richter był na liście kontaktów jednego z Trójki z Zwickau, Uwe Mundlosa. Tygodnik „Bild am Sonntag” podaje, że dopiero w listopadzie ubiegłego roku kontrwywiad zrezygnował z usług Corelliego i objął go programem ochrony świadków. Dziś były konfident żyje pod zmienioną tożsamością w Anglii.
Konfident dostarcza puzzle
Rolf Tophoven, znawca służb specjalnych, dyrektor Instytutu Prewencji Kryzysowej (IFTUS) w Essen, od lat broni instytucji tajnych współpracowników. Konfident – tłumaczy – często dostarcza ostatniego puzzla w układance tajnych służb. Pytanie tylko, jak jest prowadzony. Czy kompetentnie? Dostarcza „czystych”, nadających się do wykorzystania informacji, czy patrzy tylko na pieniądze, które przekazuje mu służba wywiadowcza? Z kolei prof. Prantl ma inną receptę: zamiast konfidentów proponuje wprowadzać do środowisk neonazistowskich funkcjonariuszy policji i Urzędu Ochrony Konstytucji – wyposażonych oczywiście w odpowiednio sfabrykowaną przeszłość.
– Obecni szpicle niemieckiego kontrwywiadu to nie są urzędnicy, to naziści. Naziści, którzy są opłacani przez służby bezpieczeństwa za to, że dostarczają informacji o sobie podobnych ludziach – tłumaczy Thomas Kuban (to pseudonim), który jako dziennikarz freelancer od lat zajmuje się środowiskiem neonazistowskim. Nie ogranicza się jednak do artykułów pisanych zza biurka. Na co dzień udaje zwolennika brunatnej ideologii, by poznać radykałów z bliska. O szpiclach niemieckich służb ma jak najgorsze zdanie. – Można podejrzewać, że dostarczają przede wszystkim informacji, które nie szkodzą temu środowisku – podkreśla Kuban i tak jak prof. Prantl stawia sprawę jasno: lepsi od płatnych kapusiów byliby lojalni wobec państwa funkcjonariusze śledczy, działający oczywiście pod przykrywką.
Z tą opinią nie zgadza się Wolfgang Wieland z partii Zielonych, członek komisji śledczej Bundestagu do zbadania sprawy Trójki z Zwickau: – Łatwiej pozyskać osobę, która już tkwi w tym środowisku. Przemycenie do neonazistowskiej grupy policjanta wymaga czasu. A jeśli taki funkcjonariusz zostanie zdemaskowany, może mu grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
O tym, w którą stronę pójdzie reforma niemieckich służb, w dużym stopniu zdecyduje wynik wrześniowych wyborów do Bundestagu. Opozycyjni Zieloni chcieliby radykalnie przebudować Urząd Ochrony Konstytucji. Pod koniec kwietnia na zjeździe partyjnym w Berlinie opowiedzieli się też przeciwko dalszemu wykorzystaniu konfidentów przez niemieckie służby. Deklaracja została przegłosowana po burzliwej dyskusji. „Der Spiegel” ironizował w internetowym wydaniu, że neonaziści, islamiści, mafiosi czy stadionowi chuligani zacierają ręce – i we wrześniowych wyborach z pewnością zagłosują na partię ekologów.
Podatnicy wspierają NPD
Dotychczas jednym z podstawowych sposobów kontrolowania brunatnego środowiska było umożliwienie mu funkcjonowania w ramach NPD. Ta neonazistowska partia ma dziś przedstawicieli w dwóch regionalnych parlamentach, a także w radach wielu gmin i powiatów. Za głosami wyborców idą jednak subwencje budżetowe. Tylko w 2011 r. NPD dostała z pieniędzy podatników 1,3 mln euro. Dalsze finansowanie zostało na razie wstrzymane, bo partia wzbrania się przed zapłatą wysokiej kary za błędy w sprawozdaniu finansowym. Ale teza, że legalnie działająca NPD pozwala lepiej kontrolować środowiska neonazistowskie, po serii mordów Trójki z Zwickau ma zdecydowanie mniej zwolenników. W grudniu zeszłego roku Bundesrat – izba wyższa niemieckiego parlamentu – zdecydował niemal jednogłośnie, by wnioskować o delegalizację tego ugrupowania.
Już raz – 10 lat temu – podobna próba zakończyła się fiaskiem. Federalny Trybunał Konstytucyjny odrzucił wówczas wniosek, bo część materiału dowodowego opierała się na informacjach od konfidentów, którzy pełnili w partii wysokie funkcje, więc sami wyznaczali kierunki tej nielegalnej działalności. Tym razem ma być inaczej. Tajni współpracownicy zostali ponoć wycofani z kierownictwa NPD.
Może się jednak okazać, że los niemieckich służb kontrwywiadowczych bardziej niż od samych wyborów będzie zależeć od wyniku procesu niepozornej 38-latki, który rozpoczyna się właśnie w monachijskim sądzie. W przypadku Trójki z Zwickau skala zaniedbań, a prawdopodobnie również świadomych zaniechań ze strony państwa, może sprawić, że wyrok zaważy nie tylko na przyszłości Beate Zschäpe, ale również niemieckiego kontrwywiadu. Obie oskarżone strony mogą się tylko cieszyć, że w Niemczech nie ma już kary śmierci.
Filip Gańczak z Berlina