Niektórzy wybitni liderzy kończą marnie. Margaret Thatcher została odsunięta od władzy, gdy jej partyjne otoczenie spanikowało, że idzie klęska wyborcza. Thatcher miała nadal poparcie w elektoracie i wśród lokalnych działaczy Partii Konserwatywnej, ale zaczęła je tracić w elicie własnej partii. Popełniła błąd polityka o ciągotach populistycznych: skoro ludzie mnie wciąż kochają, jestem bezpieczna.
Tymczasem wśród konserwatystów w Izbie Gmin trwały przymiarki do zmiany lidera partii. Przegrane (z liberałami) wybory uzupełniające w okręgu uważanym za murowanie konserwatywny kierownictwo partii odebrało jako kolejny poważny sygnał ostrzegawczy. Tak naprawdę jednak chodziło o eurosceptycyzm pani premier, który kierownictwu konserwatystów wydawał się zbyt obsesyjny. Do tego dochodziła zakończona niemal buntem społecznym próba wprowadzenia nowego podatku pogłównego od nieruchomości.
Gdy w listopadzie 1990 r. doszło do wyborów na lidera konserwatystów, rękawicę premier Thatcher rzucił przywódca wewnętrznej opozycji Michael Heseltine. Lubiany, medialny, z dużym doświadczeniem politycznym, nie zasypiał gruszek w popiele, lobbując w kole parlamentarnym na rzecz odsunięcia Thatcher na boczny tor. Kiedy Margaret się zorientowała, że w parlamencie coś jest nie tak, było za późno. Heseltine zdobył aż 40 proc. głosów, co stawiało pod znakiem zapytania jej zwycięstwo w drugiej rundzie. Wtedy postanowiła wysondować swój rząd, co dalej. Minister za ministrem deklarował, że osobiście głosowałby na nią, ale to nie znaczy, że tak samo postąpią wszyscy uczestnicy konwencji partyjnej.
Moment porażki
Thatcher zrozumiała w lot, że jest po wszystkim.