Inwazja została przeprowadzona w oparciu o złe informacje i kłamstwa, a po szybkim zwycięstwie Amerykanie popełnili chyba wszystkie błędy, które mogli popełnić w zarządzaniu podbitym krajem. Kropka. To wszystko było już oczywiste kilka lat temu.
Jest jednak też druga strona medalu. W żadnym arabskim kraju w ciągu ostatniej dekady nie doszło do trzykrotnej demokratycznej zmiany władzy, w żadnym innym nie działa też ponad 100 niezależnych gazet. Amerykanie ostatecznie nie ukradli też irackiej ropy, a w 2011 r. wyjechali stamtąd nie pozostawiając żadnej bazy wojskowej. Kropka.
Amerykańską inwazję na Irak przyjęło się dziś rozpatrywać w bezalternatywnym kontekście. Amerykanie zbombardowali kraj, rozpuścili iracką administrację oraz armię i doprowadzili do wybuchu krwawej wojny domowej, która pochłonęła - ostrożnie licząc - życie ponad 100 tys. Irakijczyków. Tylko że alternatywą nie był sielankowy rozwój kraju pod rządami Saddama Husajna. Ci, którzy dziś twierdzą, że Amerykanie swoją inwazją w 2003 r. roztrzaskali status quo wcześniej zamrożonych religijnych konfliktów w całym regionie, zapominają jakim kosztem to status quo było utrzymywane. Jeden tylko Husajn – znów ostrożnie licząc – był odpowiedzialny za śmierć 700-800 tys. Irakijczyków, najczęściej Kurdów i szyitów, nie mówiąc już o stratach ludzkich w wywołanej przez siebie i prowadzonej w stylu kamikadze wojnie z Iranem (1980-88).
Mając na uwadze słabości wszelkich międzynarodowych analogii, trudno nie zauważyć takowych między Syrią i Irakiem. Jeszcze 15 lat temu w obu tych państwach twardą ręką rządziły mniejszości – w Syrii alawici, w Iraku sunnici. Narzędziem władzy w obu przypadkach był pusty już ideologicznie arabski nacjonalizm i bezprecedensowe represje. W Iraku oba te elementy były jednak znacznie silniejsze niż w sąsiedniej Syrii. Ciągnąc tę analogię, gdyby fala Arabskiej Wiosny dotarła do Iraku wciąż rządzonego przez Husajna, obecna wojna domowa w Syrii mogłaby się okazać stosunkowo niewielką potyczką. Chociażby dlatego, że dziś reżim Baszira Asada, opiera się na alawitach, stanowiących ok. 15 proc. ludności Syrii. Natomiast Saddam Husajn w walce z większością szyicką (60 proc. społeczeństwa) mógłby liczyć na wszystkich sunnitów (niecałe 40 proc.). W Iraku doszłoby więc prawdopodobnie do wojny wszystkich ze wszystkimi.
Czy do takiej właśnie wojny nie doszło w Iraku w latach 2006-08? Otóż nie. Choć był to najbardziej krwawy okres po 2003 r., i tak blednie wobec skali tragedii, którą obserwujemy od dwóch lat w Syrii. W dodatku w Iraku władza szyickiej większości nigdy nie była zagrożona, a buntująca się mniejszość nie kontrolowała już armii, jak to jest obecnie w przypadku syryjskich alawitów.
Powyższe argumenty to nie usprawiedliwianie Ameryków, a raczej próba umieszczenia tamtych wydarzeń w niezbędnym do ich oceny kontekście. Oczywiście to tylko analityczne projekcje, ale warto je mieć na uwadze słysząc kolejny raz, że na Bliskim Wschodzie to Amerykanie wszystko popsuli.