Gdy w 2005 r. niemiecki „Bild” krzyknął w upojeniu: „Jesteśmy papieżem”, lewicowo-ekologiczna „tageszeitung” jęknęła: „O Boże! Tylko nie to”. I to rozdarcie pozostało. „Republika berlińska” jest coraz bardziej ateistyczna. Na wschodzie dramatyczny zanik więzi z chrześcijaństwem jest skutkiem zarówno 40 lat rządów komunistów, jak i 13 lat III Rzeszy. Na zachodzie natomiast – liberalizacji obyczajowej i demokratyzacji życia publicznego w minionym półwieczu. Dziś zaledwie 60 proc. Niemców (w Berlinie – 30 proc.) płaci podatek kościelny, a więc formalnie deklaruje swoją przynależność do Kościoła. Katolicy – równie liczni jak protestanci – stanowią mniej niż jedną trzecią ludności.
Od zjednoczenia Niemiec z Kościoła katolickiego wystąpiło niemal 3 mln wiernych. Niewielka pociecha, że główna fala apostazji przewaliła się w połowie lat 90. i że katolicy odwracają się od Kościoła nieco wolniej niż protestanci. Z powodu braku zakonników zamykane są tysiącletnie klasztory. W związku z brakiem 10 tys. księży tworzone są parafie XXL liczące po 10 tys. wiernych, obsługiwane przez jednego proboszcza-objazdowego.
Heretycki apel
Sytuacja jest na tyle alarmująca, że w styczniu 2011 r. grupa katolickich polityków CDU, z katolickim przewodniczącym Bundestagu Norbertem Lammertem, opublikowała list otwarty do niemieckiej konferencji biskupów, nalegając, by hierarchowie uzyskali od Benedykta XVI warunki specjalne dla Niemiec – poluzowanie celibatu. Mężczyźni sprawdzeni jako dobrzy katolicy (viri probati) powinni być dopuszczeni do święceń. Nawet jeśli są żonaci.
Niewyobrażalne, by u nas marszałkowie Sejmu i politycy partii podkreślających swe pokrewieństwo z CDU-CSU nalegali na strukturalne otwarcie Kościoła!