Nikt nie wie, co dzieje się w psychice człowieka, który decyduje się popełnić samobójstwo. Pozostają pytania bez odpowiedzi, żałoba bez pociechy i dręczące spekulacje. Tak jest też w przypadku Aarona Swartza. Wiadomość o samobójstwie 26-letniego cudownego dziecka internetu obiegła światową sieć niczym wirus komputerowy i wywołała szok. Błyskawicznie i ponad granicami państwowymi zapadła żałoba po bezkompromisowym hakerze, który nie samymi legalnymi metodami walczył o wolny dostęp do treści zamieszczanych w internecie.
Chodzące sumienie
Niezliczone są pośmiertne wspomnienia o aktywiście, którego nazwisko stało się – zwłaszcza teraz – znane nie tylko wśród hakerów. „Uczynił nasz świat bardziej wolnym” – pisze na okolicznościowo spowitej w żałobę stronie organizacja Public.Resource.Org, zajmująca się legalnym „uwalnianiem” informacji rządowych. „Niech internet będzie wolny. Dziękujemy ci, Aaronie, za to, co nam dałeś”. „Aaron nie żyje – napisał na Twitterze Brytyjczyk Tim Berners-Lee, współ twórca sieci WWW. – Hakerzy na rzecz prawa, straciliśmy jednego spośród nas. Rodzice, straciliśmy jedno z dzieci. Zapłaczmy”.
„Aaron nie robił dosłownie niczego w życiu dla pieniędzy – wspomina jeden z jego bliskich przyjaciół. – Podczas pracy nad wszystkimi kolejnymi przedsięwzięciami niezmiennie działał dla dobra ogółu tak, jak on je rozumiał. Był błyskotliwy, pełen humoru. Dzieciak geniusz. A zarazem uduchowiony, chodzące sumienie. Sam, gdy miałem wątpliwości, milion razy zadawałem sobie pytanie: co powiedziałby Aaron? I tego człowieka już nie ma. Na to, co z nim zrobiono, przyzwoite społeczeństwo ma tylko jedno określenie: został zaszczuty”. Akcja zbierania podpisów pod petycją do prezydenta Baracka Obamy, domagającą się wyciągnięcia konsekwencji wobec prokuratora, który doprowadził młodego wizjonera internetu do samobójstwa, szerzy się jak pożar na stepie.