W pierwszej wojskowej interwencji tego roku Francja niespodziewanie wsparła Mali w walkach z rebelią Tuaregów i muzułmańskich radykałów. Zeszłej wiosny buntownicy podbili całą północ kraju, tzw. Azawad. Wprowadzili tam ostrą formę szariatu, są też powiązani z Al-Kaidą i wzywają do dżihadu w całej Afryce Zachodniej, stąd obawa, że – jak kiedyś afgańscy talibowie – zorganizują bezpieczną przystań dla terrorystów.
Dotąd rząd Mali kompletnie nie radził sobie z buntem, teraz powstanie jest w odwrocie. Wystarczyły dwa dni „Operacji serwal”, ataki kilku francuskich myśliwców startujących z Czadu oraz działania półtysięcznego kontyngentu francuskiej piechoty walczącego u boku malijskiej armii rządowej. Natychmiastową pomoc obiecały państwa regionu, ich wojska chcą przerzucić m.in. Brytyjczycy, z kolei Stany Zjednoczone przyrzekły samoloty bezzałogowe. W pierwszych dniach starć zginęło około stu powstańców, kilkunastu malijskich żołnierzy, 11 cywili, w tym trójka dzieci oraz pilot francuskiego helikoptera.
Premier Francji chce, żeby interwencja nie trwała dłużej niż kilka tygodni. Jednak eksperci ostrzegają: naloty to dopiero początek. Azawad jest ogromnym pustynnym terytorium, blisko trzy razy większym od Polski, bez dróg i tylko z niewiele ponad milionem mieszkańców. Tuaregowie stawiają zacięty opór, są u siebie, natomiast regionalni sojusznicy nie są wystarczająco przygotowani. Francja ma i inne powody do obaw. Ceną operacji może być życie ósemki Francuzów przetrzymywanych przez zachodnioafrykańskich islamistów, bezpieczeństwo kilkudziesięciu tysięcy obywateli francuskich mieszkających w regionie, a nawet zamachy w samej Francji.